niedziela, 27 grudnia 2015

Rozdział 22 (Dzień 180)

            To, co się działo dwa dni po śmierci Elizabeth, było czystym szaleństwem. 
            Shane zniknął tej samej nocy i nadal nie wrócił. Nikt nie wie, gdzie się skierował ani po co. Przepadła. Nie wiedziałam do czego może być zdolny, będąc w takim stanie w jakim nas opuścił, ale mam nadzieję, że wróci. Cały i zdrowy.
            Chłopaki wpadli w zbiorową rozpacz, nie mogąc się pozbierać. Ciągle podsycali swój smutek wspomnieniami o Eli i do tego na zmianę wylewali morzę łez. Żadne słowa otuchy im nie pomagały, bo oni nadal woleli swój sposób na żałobę.
            Mia pracowała za nas wszystkich. Dbała, żeby żadne z nas nie umarło ani z pragnienia, ani z głodu. Harowała całymi dniami, zbierając drewno, a następnie rozpalając ognisko oraz chodząc nad rzekę po wodę i próbować złowić jakieś ryby.
            A ja? Ja zamknęłam się w sobie i nic nie robiłam. Dosłownie. Nie sięgałam po wodę, a gardło pali mnie z pragnienia, ani nie brałam posiłków podstawianych mi pod nos pomimo, że mam wrażenie, że mój żołądek próbuje sam siebie zjeść.
            Nie potrafiłam wykonać żadnego ruchu, bo każde nawet najmniejsze drgnięcie wywoływało we mnie ból po stracie siostry. Nie miało to sensu, ale, tak właśnie się czułam. Ból psychiczny i fizyczny owładnął mną całą.
            Dokładnie rozpamiętywałam każdy szczegół, analizowałam go, aby zrozumieć, dlaczego akurat ja to zrobiłam. 
           
            Ucisk na moją dłoń, wywołany zaciskającym się palcami Elizabeth, trzepotanie powiek, a nareszcie otwarcie oczy, na które tak czekaliśmy i do tego ten dźwięk... Dźwięk, który wydaje martwy, gdy wyczuwa coś czym może się pożywić. Jej oczy były mętne z słabo zarysowanymi źrenicami. Bardzo dobrze wiedzieliśmy, co to oznacza. 
            Elizabeth nie jest odporna i umarła. 
            Gwałtowny szloch wyrwał się z mojej piersi po bardzo długim wydechu.. Shane objął mnie po czym sam zaczął płakać. 
            Mała dziewczynka, która zawsze dawała nam siły i zaskakiwała na każdym kroku nie żyje. 
            Poczułam pustkę jaka pojawia się w moim sercu. Coś we mnie się skończyło. Na zawsze. 
            Sięgnęłam po pistolet, leżący niedaleko mnie i wstałam na równe, nieco dygoczące, nogi.       
            Wiedziałam, co muszę zrobić i akurat w tym momencie byłam świadoma, że tylko ja będę na tyle silna, żeby to zrobić. Nie Shane, bo pomimo wszystko on będzie osobą, która najbardziej się załamie. Nie chłopaki, bo nie byli tak blisko śmierci, co ja i nie wiedzą, co to znaczy. Nie Mia, bo nie ważne na jak silną wygląda, tak naprawdę jest delikatna. Nie oni tylko ja.
            - Jess – odezwał się Shane skrzekliwym głosem. 
            - Muszę to zrobić - szepnęłam - Dobrze o tym wiesz. 
            Mój brat odsunął się od Elizabeth i schował twarz w dłoniach. W tej chwili wyglądał jak małe, bezbronne dziecko, które próbuje ochronić się przed potworami. 
            Wymierzyłam dokładnie i odwróciłam głowę, zaciskając oczy oraz mając nadzieję, że cały ten obraz nie zniszczy, aż tak bardzo mojej psychiki. 
            Strzeliłam, a Elizabeth zamilkła na wieki. 
            Usłyszałam szelest. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam chłopaków, którzy nieśli wodę w butelkach oraz cudem złowione ryby. 
Luke rzucił wszystko, co miał w dłoniach i podbiegł do mnie. Poczułam jak jego silne ramiona zgarniają mnie w uścisk, którym próbuje uchronić mnie od rozsypki, ale to nie miało sensu. Miał wrażenie, że jestem źle sklejonym wazonem, który kawałek po kawałku się rozpada.
            - Wykopcie niedaleko dół. Niech będzie bardzo głęboki – szepnęłam do niego i poczułam jak kiwa lekko głową.
            Nie pomagałam kopać, ani nie poszłam razem z wszystkimi, gdy Elizabeth leżała już na dnie, będąc przysypywana piachem. 
            Jak usiadłam w jednym miejscu, tak siedzę tutaj do teraz, rozpamiętując te kilka minut, podczas których straciłam siostrę. 

Nie wiem ile potrafiłabym, tak tkwić, nic nie robiąc, gdyby nie krzyk gdzieś niedaleko nas. 
            Ktoś wolał o pomoc. 
            Nie ważne jak duża żałoba mną owładnęła, nie potrafiłam zignorować kogoś, proszącego o pomoc. 
            Zerwałam się z miejsca podobnie jak reszta i łapiąc w biegu broń wyszliśmy z wąwozu. Pomimo długiej przerwy i ostatnich złych dni nie straciliśmy całej wprawy oraz nadal działaliśmy instynktownie.
            W odległości kilku metrów od nas stała dziewczyna, podtrzymująca drugą osobę. Podbiegłam do niej jak najszybciej, ignorując ból nadal nie wygojonej rany łydki. 
            Stanęłam tuż przed nią i zauważyłam, że jest niewiele starsza ode mnie, ale tak samo jak ja zdeterminowana.
            Osobą, którą podtrzymywała był Shane. 
            - Gdy go znalazłam był jeszcze przytomny i mnie tu skierował - wysapała.
______________________________________________________________________

Przepraszam za to opóźnienie, ale gdzieś uciekło mi kilka godzin i nie mogłam ich znaleźć...

Chciałabym podziękować za tak wiele miłych komentarzy, które będą dla mnie motywacją przy pisaniu kolejnych rozdziałów. Jesteście wspaniali!

Wiem, że rozdział może być trochę kiepski, ale mi się podoba pomimo tego, że jest krótki.

Kolejny rozdział 08.01-10.01.2016 

Tak przy okazji udanego Sylwestra i wszystkiego dobrego w Nowym Roku!


piątek, 11 grudnia 2015

Rozdział 21 ( Dzień 177/178)

 Nie wiem, jak długo szliśmy wąwozem. Straciłam rachubę z powodu bólu, zmęczenia, głodu i kolejnych minut bez odnalezionych przyjaciół. Słońce już dawno zaszło. 
            Szliśmy cały czas przed siebie, zmuszając nasze nogi do zrobienia kolejnego kroku w całkowitych ciemnościach. Każdy szelest był podejrzany, a wiedzieliśmy, że amunicji mamy bardzo mało. 
            Spojrzałam na zmęczoną twarz brata, którą ledwo dostrzegłam w mroku. 
            - Ile już idziemy? - zapytałam słabym głosem. 
            - Około cztery godziny - szepnął i oblizał spierzchnięte usta - Nie mogli się przecież, aż tak oddalić. 
            Pokiwałam jedynie głową i znowu wlepiłam wzrok w swoje stopy, pilnując ich, aby o nic się nie potknęły. Jakbym upadła to już bym nie wstała. 
            Droga mijała spokojnie, a ściany wąwozu obniżały się stopniowo. W mojej głowie pojawiła się myśl, że reszta już dawno mogła wyjść z parowu, a my dalej szliśmy, poszukując przyjaciół.    
Odepchnęłam od siebie ten scenariusz i te jeszcze czarniejsze, które przewijały mi się przed oczami. 
            Jeszcze trochę i ich znajdziemy. Jeszcze trochę. 

XXX 

Potknęłam się kolejny raz, ale silne ramię Shane'a mnie podtrzymało. 
            Czas leciał nam wolno. Teraz nawet mój brat przestał zwracać na niego uwagę. Nie mieliśmy nawet siły, żeby narzekać. Próbowaliśmy nawzajem utrzymać się na nogach, bo wiedzieliśmy, że jeżeli jedno upadnie, drugie także. 
            Łydka pulsowała bólem, który wyciskał ze mnie pojedyncze łzy, które zostały mi z odwodnionego i przemęczonego organizmu. 
            Szliśmy dalej. 
            Myślałam, że to ja będę tą, która nie wytrzyma. Myliłam się. 
Shane padł, pociągając mnie za sobą, a ja już nawet nie starałam się nas ratować przed zetknięciem z twardą ziemią. 
            Nie dziwiłam się, że Shane poddał się szybciej niż ja. Większość drogi łapał mnie i podnosił na duchu. 
            Westchnęłam, gdy moje opuchnięte stopy już nie musiały dłużej utrzymywać mnie w pionie. 
            Przekręciłam się na plecy, zdobywając się na wysiłek, aby usiąść i przewrócić Shane'a, bo leżał przyciśnięty policzkiem do ziemi. 
            Oddychał miarowo i spokojnie. Potrząsnęłam nim, ale nie zareagował. Zemdlał z wycieńczenia. 
            Zdjęłam z siebie bluzę, a po moim ciele przeszedł dreszcz, ale nie zwróciłam na to uwaga. Narzuciłam na brata materiał, chcąc w kiepski sposób ochronić go przed wychłodzeniem. 
            Opadłam znowu na plecy i wtedy to poczułam. 
            Zapach palonego drewna i jedzenia. Na początku uznałam, że to przez głód wyczuwam tego typu zapachy, ale z minuty na minutę woń była coraz wyraźniejsza. Wcześniej tego nie wyczuliśmy, ale byliśmy bliżej naszego celu niż nam się wydawało. 
            W spowolnionym tempie podniosłam się na równe nogi i zrobiłam kilka kroków. Zza zakrętu, który miałam przed sobą wydobywała się lekka poświata, która była kolejną rzeczą, której nie zauważyliśmy. Moje stopy zaczęły stawić większe i szybsze kroki, których nie potrafiłam kontrolować. Wypadłam tuż przed obozowiskiem. 
            Dostrzegłam chłopaków z bronią w momencie, gdy zadrżały mi nogi i upadłam. 
            Usłyszałam kilka osób, biegnących w moją stronę. 
            - Idźcie po Shane'a - powiedziałam i pozwoliłam sobie na odpoczynek. 

XXX 

Obudził mnie krzyk. 
            Nie mogłam otworzyć oczu, moje ciało wręcz wrzeszczało, żebym się nie ruszała. 
            Krzyk się powtórzył. 
            Delikatnie uchyliłam powieki. Poczułam przeszywający ból gdzieś w czaszce. Jęknęłam i zaczęłam się podnosić. 
            Mrużąc oczy, obejrzałam całe otoczenie. Obozowisko mieściło się na samym zakończeniu wąwozu. Ściany parowu były idealnym zabezpieczeniem boków i tyłów. Ogromna płachta rozciągnięta nad wąwozem dawała osłonę przed deszczem lub słońcem. Wypalone palenisko nadal dymiło. 
            Spojrzałam w stronę, z której dochodziły krzyki i zamarłam na dosłownie kilka sekund, aby po chwili zerwać się z miejsca, mając gdzieś ból. 
            Na kilku warstwach koców leżała związana Elizabeth, a obok niej klęczała Mia, która obmywała jej twarz i robiła kompresy.
            - Co się stało? – zapytałam, patrząc bezradnie na moją siostrę. 
            - Tak mi przykro, Jess - wychlipała blondynka, nie patrząc mi w oczy. 
Spojrzałam na nogę dziewczynki okrytą prowizorycznym opatrunkiem. Zdjęłam go i ujrzałam zainfekowaną ranę ogromnej wielkości. Pomimo zmian skórnych widziałam dokładnie ślady zębów. 
Złapałam się za głowę i opadłam na ziemię. Zaczęłam szybko oddychać i nie potrafiłam tego opanować. 
            - Gdzie... Jest... Luke? 
            - Spokojnie - powiedziała Mia, obejmując mnie ramieniem - Nad rzeką z chłopakami. Próbują złowić ryby i nabrać jak najwięcej wody. 
Pokiwałam głową, nadal szybko oddychając. Załamałam się. 
            - Jak to się stało? – zapytałam, wybuchając płaczem. 
Jedna z dwóch osób, dzięki którym przetrwałam początek tego piekła właśnie umiera. To dla Elizabeth walczyłam o przetrwanie. 
            - Do wąwozu wpadło kilku martwych. Staraliśmy się ją chronić, ale Eli postanowiła być tą dzielną i wyskoczyła przed nas, żeby kopnąć jednego, a wtedy kolejny... 
Kolejne łzy i szloch wydobyły się ze mnie. Czułam gładzącą moje plecy dłoń Mii, ale to nic nie dawało. Jedyne, co w tym momencie czułam to rozgrywający ból psychiczny. 
            Jedyną nadzieją dla Elizabeth była odporność. 
            - Jak długo jest w Fazie Gorączki? 
            - Jakieś trzy godziny, ale byliście tak wycieńczeni, że nie dało się was obudzić.
Od dłuższego czasu nie słyszałam krzaków. Spojrzałam na siostrę i zauważyłam, że rozpoczęła się u niej Faza Omdleń. To już nie długo. 
            - Proszę, obudź Shane'a - szepnęłam i wzięłam Elizabeth za dłoń, którą ścisnęłam mocno, chcąc dać jej znać, że jestem z nią. 
Wiedziałam, że po tym omdleniu Eli obudzi się albo odporna, albo martwa. Nic nie zmieni faktu, że jest wrażliwa na ból, nawet to, że jest silna i zdrowa. Nie jest tak odporna na zranienia jak Shane albo ja.
            - Jess, co się stało? 
Nade mną pojawił się mój brat, patrzący zaspanym wzrokiem w moje oczy i nie rozumiejąc całej sytuacji. 
Odwróciłam się od niego i spojrzałam ponownie na Elizabeth. Shane opadł na kolana koło mnie. 
            - Nie... - powiedział cicho, załamującym się głosem - O mój Boże. 
Położył dłoń na czole dziewczynki i lekko pogładził ją po włosach. 
            Poczułam ucisk, wywołany zaciskającym się palcami Elizabeth. 
            Wstrzymałam powietrze. To ten moment. Uważnie patrzyłam na lekko drgające powieki dziewczynki. Oczekiwanie było nie do wytrzymania. W końcu Eli otworzyła oczy.
            Odetchnęłam głęboko.

______________________________________________________________________

Wiem jestem okropna, bo rozdział miał się pojawić tydzień temu, ale zabrakło mi czasu...
Przez to moje postanowienie. Rozdziały będą pojawiać się co dwa tygodnie w weekend, bo będzie mi łatwiej pisać bez tej presji. 

Mam nadzieję, że mi wybaczycie i rozdział się spodoba :)

Kolejny rozdział w weekend 25.12-27.12

Do zobaczenia!