wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 15 (Dzień 170)

            Ludzie już nie patrzyli na mnie z podziwem tylko z zainteresowaniem, jakbym była jakimś rzadkim gatunkiem zwierzęcia, które mają okazję oglądać. Czułam się przez to wycofana. Miałam ochotę się schować i nigdzie nie wychodzić, byleby uniknąć tych spojrzeń. Na moje nieszczęście chłopaki chcieli zostać jeszcze jeden dzień, abym doszła do siebie. Oni chyba nie rozumieją, że prędzej wydobrzeje z dala od tych ludzi. 
            Siedziałam na stołówce z Shane'm, który nie opuszczał mnie ani na krok. Chyba czuje się winny temu, co się stało. Już wie, co musiałam przeżywać, gdy wcześniej role były odwrócone. 
            - Więc jakie jest lekarstwo? 
Zagadnął jakiś mężczyzna, przysiadając się do nas. Popatrzyłam na niego znudzonym spojrzeniem i przewróciłam oczami. Tak cholernie bardzo miałam dosyć tych pytań. 
            - Nie ma lekarstwa - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. 
Kiedy do ich zakutych łbów dotrze, że jestem odporna, a nie wzięłam jakieś lekarstwo. Nie ma już naukowców, którzy mogliby poświęcić swoje życie, aby szukać go. Jeżeli nie jesteś odporny to koniec. Nie ma leku na śmierć.
            - To jak...
            - Koleś, odpieprz się. Odporność masz zapisaną w genach - warknął Shane, czym spłoszył niewinnego mężczyznę. 
            Tak naprawdę wystarczyło, żebym popatrzyła mu w oczy, a uciekłby w ciąg sekundy. Shane przeszedł całe zarażenia boleśnie, ale później wyglądał jak zwykle, ale ze mną stało się coś złego. Chyba nie do końca wyzdrowiałam, bo moje tęczówki nie są już zielone tylko mętnoszare. Każdy się wzdryga na ten widok. Nawet mój brat. 
            Przestałam funkcjonować jak dawniej. Przemykam po ciemnych korytarz, chowając się przed światłem, bo nawet najmniejszy promień słońca wyciska ze mniej łzy. Białka oczu mam ciągle zaczerwienione, co jeszcze bardziej utrudnia nawiązywanie jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Czuję się fatalnie przez migrenę, która męczy mnie od wczoraj. Za cholere nie chce przejść nawet po przedawkowaniu tabletek przeciwbólowych. 
            - Możemy już iść? – zapytałam, wyciągając z kieszeni okulary przeciwsłoneczne, które od wczoraj stały się moim nowym elementem ubioru.
            - Prawie nic nie zjadłaś - powiedział z troską. 
            - Shane - jęknęłam. 
            - Hej wam. 
Koło mojego brata usiadła Mia, którą widzę pierwszy raz odkąd się obudziłam. Dziewczyna z nieukrywaną ciekawością patrzyła mi prosto w oczy. Mogłam dostrzec na jej twarzy nie tylko ciekawość, ale też i współczucie. Wzdrygnęłam się przez intensywność jej wzroku. 
            - Jess, jak się czujesz? – zapytała, przechylając lekko głowę. 
            - Strasznie napieprza mnie głowa - burknęłam i nie ukrywając już bólu, opadłam twarzą na blat stołu. Dłońmi masowałam skronie, chociaż bardzo dobrze wiedziałam, że to nic nie pomoże. Shane szturchnął mnie łokciem w żebra pewnie zły, że nie potrafię odezwać się do Mii normalnym tonem. 
            - Shane zostaw nas. Musimy pogadać - powiedziałam cicho. 
Słyszałam jak podnosi się z miejsca i zabierając nasze tacki, powoli odchodzi. Potraktowałam go trochę chłodno, ale było to konieczne. Inaczej zostałby i z poważnej rozmowy jaką mam zamiar przeprowadzić z Mią.
            Nagłe wystrzały nie zrobiły na mnie wrażenie, a wręcz zdenerwowały mnie. Każdy głośny dźwięk doprowadza mnie do szału. Westchnęłam i modliłam się w duchu, aby szybko załatwili tych martwych, którzy mieli pecha zaciągnąć się w tę okolicę. 
            Przysunęłam się bliżej dziewczyny, nadal trzymając głowę na chłodnym blacie. 
            - Wiesz czemu cię nie lubię? – zapytałam, zerkając na jej twarz. 
            - Oświeć mnie – mruknęła, kładąc swoją głowę koło mnie. 
            - Bo, kurwa, zranisz albo Shane, który jestem moim bratem, albo Ashtona, który jest dla mnie jak brat. 
Odwróciłam się w jej stronę i popatrzyłam na jej oczy pełne bólu i zaciśnięte usta. Trafiłam w czuły punkt. Nie ma prawa bawić się uczuciami chłopaków, bo to ich rani.
            - Ale ja nie wiem co mam z tym zrobić - szepnęła - Nie wiem. 
            - Musisz wybrać. 
Podniosłam się gwałtownie i poczułam jak kręci mi się w głowie. Założyłam okulary i zaczęłam wstawać. 
            - Jess, czy pomiędzy nami jest ok? 
Spojrzałam na Mię. Czy wszystko jest ok? Nic nie jest ok. Jeżeli wybierze i przestanie być idiotką może coś się zmieni. Może nawet ją polubię.
            - Zobaczymy - odpowiedziałam i wyszłam ze stołówki. 
            Powoli szłam korytarzem, nie zwracając na nikogo uwagi. Czułam się jeszcze gorzej niż parę minut temu. Wrzask jaki rozszedł się po szkole wywołał we mnie żądzę mordu. Było to dla mnie jak atak na moją bolącą głowę. Idąc dalej próbowałam obliczyć ile leków mogę wziąć, aby nie zasnąć, gdy ktoś zaczął wołać moje imię. Zza rogu wypadł Matt. Jego biała koszulka pokryta była krwią i nie byłam pewna czy jest jego, czy kogoś innego. 
            - Jess – wydyszał, zatrzymując się przede mną - Zaatakowali. 
            - Martwi? - zapytałam zdziwiona. 
            - Nie. Ten gang, który próbuje nam odebrać to miejsce. Jest dużo rannych. 
Przyśpieszyłam ciągnąć za ramię Matta. Mężczyzna nie protestował tylko dał się prowadzić. Weszłam po schodach na piętro i od razu skierowałam się do swojej sali. Wpadłam do środka i złapałam worki z artykułami medycznymi. 
            - Gdzie jest Elizabeth? – zapytałam, biorąc wszystko, co było i wciskając to w ramiona Matta. 
            - Widziałem ją razem z Daniel jak zamykały się w swoim pokoju. 
Pokiwałam głową i łapiąc za swój pistolet, wyciągnęłam Matta z sali. W szybkim tempie dotarliśmy do drzwi, prowadzących do prowizorycznego szpitala. 
            - Wnieś to do środka. Idę policzyć się z tymi idiotami. 
Zrobiłam krok w stronę wyjścia, ale dłoń Matta zacisnęła się boleśnie na moim ramieniu. Spojrzałam najpierw na jego rękę, a następnie twarz. Zdenerwowanie wymalowane na niej było idealnie widoczne. 
            - Co? - warknęłam. 
            - Jess, tam leży Calum i... - zaciął się w połowie zdania. 
Ściągnąłem okulary, chcąc spojrzeć mu w oczy, ale on spuścił swój wzrok na swoje nogi. Nie musiałam pytać o kogo mu jeszcze chodzi. Wyrywałam ramię z jego uścisku i wpadłam do pomieszczenia. Leżała tutaj piątka ludzi i do tego Calum, nachylający się nad Luke'iem.
______________________________________________________________________

Kolejny rozdział pojawi się w następny piątek lub dopiero 28 lipca...

wtorek, 23 czerwca 2015

Rozdział 14 (Dzień 167)

            - Jess - Shane szepnął, gdy delikatnie roztwierał szczękę zombie i odciągał go ode mnie - Ja tylko żartowałem z tym sprawdzaniem odporności, a ty wzięłaś to na poważnie. 
            Żartował. Jest bliski łez, więc żartuje. 
            Wyciągnęłam z worka gazę i bandaż, i szybko zrobiłam opatrunek. Muszę zebrać resztę potrzebnych rzeczy, żeby mieli jak sobie radzić w dalszej podróży. Z pomocą Shane'a dźwignęłam się na nogi i zaczęłam przeszukiwać magazyn. Zgarnęłam nawet usztywniacze, które w przypadku chłopaków mogą okazać się użyteczne. Zawiązałam worek, gdy już był pełny i ciężki. Podałam go Shane'owi, a on popatrzył na mnie zdziwiony. 
            - Po co mi to? - zapytał, chociaż dobrze wie o, co mi chodzi. 
            - Nie mogę wrócić - odpowiedziałam - Tam jest za dużo ludzi. Jak już się zmienię, będę dla nich niebezpieczeństwem. 
            - Mam to w dupie - warknął i złapał moją dłoń - Wracamy i tyle. Nie zostawię cię tu samej. 
            Wyglądał na wkurzonego i zrozpaczonego za jednym zamachem. Zerkał, co chwilę na mnie jakby chciał się upewnić, że nadal tu jestem i ściskał kurczowo moją dłoń. 
            Chciałam stawić opór. Nie mogłam stąd wyjść i wrócić do szkoły jeżeli bardzo dobrze wiedziałam, że w moim organizmie jest wirus i sieje w nim spustoszenie. Czułam go. Powoli słabłam. Nogi stawały się cięższe i przestało mi być zimno. 
            Shane zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi i sprawdził mi temperaturę. Jego dłoń w zetknięciu z moją skórą była chłodna. 
            - Strasznie szybko robisz się gorąca - szepnął i pociągnął mnie dalej. 
            Wpakował mnie na tylne siedzenie mercedesa, a sam po chwili siedział już za kierownicą i odpalał silnik. Mój brat jechał szybko jakby od tego zależało jego życie. Widziałam jak zerka na mnie w lusterku.
            Boże, Shane, tak bardzo przepraszam za wszystko. 
            Zwolnił dopiero kilka metrów przed bramą, a ja czułam, że już nie mam siły podnieść nawet głowy. Była strasznie ciężka. 
            Samochód zatrzymał się przed bramą. Shane wyskoczył na zewnątrz i wręczył kluczyki osobie pilnującej jej. Otworzył tylne drzwi i delikatnie, jak nigdy, wyciągnął mnie z niego i wziął na ręce. 
            - Luke m racje. Jesteś za lekka. 
Pozwoliłam głowie opaść do tyłu. Podskakiwała z każdym krokiem Shane'a do góry. 
            - Jess, słyszysz mnie? 
Mruknęłam coś w odpowiedzi, ale sama nie wiem, co to było. 
            Usłyszałam skrzypienie drzwi. Weszliśmy do środka, tego mogę być pewna, bo taki gwar panuje tylko w szkole. 
            - Co jej się stało? 
Uchyliłam oczy i zobaczyłam Matta, który stał przed nami, przyglądając się mojej twarzy. 
            - Ugryzł ją - szepnął mój brat. 
Relacja była natychmiastowa. Matt wyciągnął broń i wycelował nią w moją głowę. Inni jego ludzi przechadzający się korytarzem, widząc to postąpili podobnie, chociaż nawet nie wiedzieli, o co chodzi. Skuliłam się w ramionach Shane’a, bo pomimo wszystko ja jeszcze czułam i akurat w tym momencie bałam się nie na żarty.
            - Shane, połóż ją na podłodze. Trzeba ją zastrzelić - powiedział spokojnie mężczyzna, posyłając mi przepraszające spojrzenie. 
            - Przestań - warknął - Ona jest moją siostrą i jedyną osobą, która ma prawo wpakować jej kulkę w łeb, to ja! Uratowała dziewięcioro twoich ludzi, a teraz chcesz na ich oczach zabić ich bohaterkę? 
Matt zawahał się, ale nie opuścił broni. Czekał czujnie na jakiś mój ruch. 
            - Co się dzieje? 
            Luke. O mój Boże. Tylko nie on. Zatrzymał się w połowie korytarza razem z chłopaki. Popatrzył na mnie, a jego błękitne oczy wypełniły się bólem. Zaczął biec w moją stronę. Zatrzymał się przede mną i wziął w dłonie moją twarz. 
            - Co ci się stało? - zapytał dokładnie, oglądając mnie kawałek po kawałku. Spróbowałam unieść dłoń, ale nie miałam na tyle siły. Blondyn dostrzegając moje drgnięcie, spojrzał w tę stronę i zobaczył bandaż. 
            - Nie... Opuść broń, Matt. Ona może być odporna. 
Mężczyzna popatrzył z niedowierzaniem na nas, a po chwili wybuchł śmiechem. 
            - To niemożliwe – powiedział, ocierając łzę z kącika oka. 
Shane delikatnie podał mnie Luke'owi, a następnie bojowym krokiem podszedł do Matta i podstawił swoje ramię prosto pod jego nos. Wiem, że ma tam ohydną bliznę po ugryzieniu. 
            - Widzisz? - syknął mój brat - Ugryzł mnie, a jakoś żyję. Jessabell jest moją siostrą, więc jest możliwość, że i ona jest odporna. Proszę uszanuj nasze zasady, które mówią, że nie zabijamy, dopóki ktoś jest człowiekiem albo po prostu każ nam odejść. 
            Zapadła cisza, podczas której każdy przyglądał się kłócącej dwójce. Nie widziałam twarzy Shane'a, ale sądząc po minie Matta mój brat musiał zabijać go wzrokiem. 
            Nie mogłam już powstrzymywać drżenia. Moim ciałem wstrząsnęły drgawki spowodowane chłodem jaki zaczęłam odczuwać. Cały czas się trzęsłam, co skutkowało szybszym zmęczeniem mojego organizmu. 
            - Wzrasta jej gorączka - powiedział Caluma, przykładając mi do czoła dłoń - Ona wręcz pali. 
            - Weźcie waszą sale. Chcę wiedzieć o wszystkim - rzucił Matt i się wycofał. 
Chłopaki ruszyli przed siebie, kierując się w stronę schodów. Zamknęłam oczy, nie mogąc znieść rażącego światła. Czy tak to właśnie wygląda? 
            Poczułam ukłucie na łydce jakby ktoś wbił mi igłę. Następnie kolejne na ramieniu, aż czułam je na całym ciele. Łaskotało. Zaczęłam chrapliwie się śmiać, co musiało brzmieć jak dławienie, bo Luke spojrzał na mnie zmartwiony. 
            - Jess, co się dzieje? - zapytał przestraszonym głosem. 
            - To łaskocze - wysapałam pomiędzy wybuchami śmiechu. 
            Shane się nie śmiał, ani nikt inny kogo widziałam w Fazie Gorączki. Czyżbym inaczej reagowała na wirusa? Poczułam chłodny wiatr, gdy weszliśmy do naszej sali, w której zostawiliśmy pootwierane okna. Znowu zrobiłam się senna. Dreszcze połączone ze śmiechem mogą wykończyć na śmierć. 
            - Mogę się przespać czy jestem wam potrzebna do czegoś? - wymruczałam. 
            - Nie, możesz spać - szepnął Luke. 
            Poczułam twardy materac i poduszkę pod głową. Skuliłam się i objęłam rękoma nogi. Czy tak powinna wyglądać Faza Omdleń? Przecież to nie jest omdlenie tylko sen. Może umrę we śnie?         Przyszły mnie ciarki. Bałam się, że już się nie obudzę. Chciałam ostatni raz spojrzeć na twarze chłopaków i ich uściskać, ale wszystko mi ciążyło. Miałam wrażenie, że każda część mojego ciała została zrobiona z ołowiu. Powoli, bardzo powoli moje myśli znikały i ogarniał mnie mrok.

XXX 

            Otworzyłam oczy, a słońce poraziło moje oczy. Zamknęłam je szybko i już chciałam wyciągnąć dłoń, aby je przetrzeć, ale coś mi na to nie pozwoliło. Uniosłam powieki i zauważyłam, że leżę wyciągnięta na materacu i zostałam związana. 
            - Serio? - jęknęłam sama do siebie. 
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, ale nikogo nie zauważyłam. Usłyszałam uniesione głosy za drzwiami. Pomimo, że dochodziły zza ściany słyszałam dokładnie każde słowo. 
            - To już druga doba. 
            - Wiem, ale ona nadal oddycha i reaguje na wszystkie bodźce. Śpi. Najnormalniej w świecie śpi. 
            - Ile to jeszcze będzie trwać? Co jeżeli się nie obudzi? 
            - Proszę cię. To Jessabell. Jak będziemy jej potrzebować to natychmiast wstanie i nam pomoże. 
            Ashton i Shane? Rozmawiają o mnie?
            Zaczęłam się kręcić. Okazało się, że węzły są luźne i kiepsko zawiązane, więc nie zajęło mi dużo czasu rozluźnienie ich jeszcze bardziej i wydostanie się z nich. Usiadłam. Każdy mój mięsień był spięty. Czułam jak żołądek zasysa wszystko dookoła. Byłam głodna, ale myśląc o jedzeniu miałam ochotę wymiotować. Gardło paliło od pragnienia. Nie byłam wypoczęta tylko zmęczona. 
            Westchnęłam i powoli podniosłam się z materaca. Kości zatrzeszczały, a pokój zawirował. Jest źle. 
            Na nogach z waty podeszłam do drzwi i uwiesiłam się na klamce, próbując je otworzyć. Uchyliłam drzwi i dosłownie przez nie wypadłam. Wylądowałam twardo na podłodze i jęknęłam z bólu. Podniosłam wzrok i zobaczyłam przyjaciół, celujących do mnie z pistoletów. Wstrzymałam powietrze. 
            - Jest dobrze, nie strzelajcie - wyrzuciłam z siebie.

wtorek, 16 czerwca 2015

Rozdział 13 (Dzień 167)

            Wszyscy jedliśmy śniadanie w naszym samochodzie. Postanowiliśmy nie wyjadać jedzenia z kuchni szkolnej i spędzić w ten sposób trochę czasu sam na sam. Cisza przerywana tylko mlaskaniem chłopaków była przyjemna. Dawała chwilę odpoczynku od gwaru jaki panuje w ciągu dnia w szkole. Pomimo tego jak bardzo podobało mi się to miejsce, czułam się przytłoczona tak dużą ilością osób. Już przyzwyczaiłam się do naszej małej grupki, z którą silnie się związałam, nie licząc oczywiście Mii. 
            - Muszę jechać do tego szpitala na końcu miasta - zaczęłam temat, a że nikt mi nie przerwał kontynuowałam - Mam mało nici i gazy. Bandaże całkowicie się skończyły. Jedzie ktoś ze mną?
            - Ja mogę - zaproponował Luke, lekko się uśmiechając. 
            - Nie - pokręcił głową Shane - Zrobimy sobie bliźniaczy wypad. Co ty na to? 
Uśmiechnęłam się szeroko. Dawno nie spędziłam z nim więcej niż minuty. Ciągle siedział z Mią, co utrudniało nasze kontakty. Mam nadzieję, że ten wyjazd coś zmieni. 

XXX

            - Jessabell, wsiadaj, a nie marudzisz. 
Niechętnie zajęłam miejsce pasażera w czerwonym mercedesie, którego użyczył nam Matt. Wolałabym jechać naszym opancerzonym wozem policyjnym, bo w nim czuję się bezpieczniej. 
Shane wyjechał tylną bramą, która po chwili została szczelnie zamknięta przez dwójkę ludzi. Wjechaliśmy gładko na ulicę i już mknęliśmy centrum Wilkesboro w stronę obrzeży miasta, gdzie znajdował się szpital. 
            - Jak z Mią? – zapytałam, siadając bokiem do kierunku jazdy. 
Mój brat zawahał się zanim odpowiedział, a ja wiedziałam dzięki temu, że coś jest na rzeczy. 
            - Lubię ją - powiedział niepewnie - Pomimo tego, że jest strasznie niedoświadczona to jest fajna i ładna. Pociąga mnie jej charakter. Jest względem mnie inteligentnie zgryźliwa, co sprawia, że czasami nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. 
Shane nie wie, co powiedzieć. A to nowość. Zawsze ma przygotowaną ripostę zanim ktoś coś powie, a teraz? Co się z tobą dzieje Shane? 
            - Boję się o ciebie - powiedziałam cicho, chcąc mu się zwierzyć ze swoich obaw związanych z Mią. 
            - Niby czemu? – spytał, unosząc jedną brew. 
            - Bo jesteś w niej zakochany, a ja nie chcę, żeby złamała ci serce. 
Shane wypuścił z sykiem powietrze z płuc. Spojrzał na mnie niepewnie. 
            - To już wiesz jak ja się czuję, widząc ciebie za każdym razem z Luke'iem, Jess.
To było... Słodkie. Mój brat pokazuje teraz, że jest naprawdę moim bratem. Taki, który obiecuje, że skopie tyłek każdemu chłopakowi, który złamie mi serce. A nazwanie mnie Jess dowodzi temu, że na serio się martwi. 
            - Shane jak ja się cieszę, że jesteś moim bratem - szepnęłam. 
            - I tak mam zamiar sprawdzić czy jesteś odporna - prychnął i uśmiechnął się drwiąco. 
            No i witam dawnego Shane'a. Skrzyżowałam ramiona na piersi i wydęłam wargi. Dupek. 
Shane zahamował nagle, a ja poleciałam ramieniem na schowek. Jęknęłam z bólu i zaczęłam masować miejsce zderzenia. Mój brat zaśmiał się i zaczął dokładnie przyglądać się budynkowi. 
            - Wygląda na bezpieczny. 
Powędrowałam wzrokiem przed siebie i zauważyłam pustki dookoła szpitala. Jak widać zombie opuściły to miejsce dawno temu, gdy zabrakło im jedzenia. 
            Wysiadłam z samochodu i poprawiłam dwa pistolety za paskiem. Podeszłam do bramy i odsunęłam ją odrobinę. Wślizgnęłam się na podjazd i poczekałam na Shane. Po chwili ramię w ramię wchodziliśmy do budynku głównym wejściem.
            Wewnątrz było cicho i zimno. Nie słyszałam żadnych jęków, co było dobrym znakiem. Wyciągnęłam za paska broń i celując przed siebie, ruszyłam w stronę, którą wskazywał znak jako oddział chirurgii. Tam napewno będzie wszystko, czego potrzebuję. 
            W półmroku prześlizgiwałam wzrokiem od jednego podpisu drzwi do drugiego. Zatrzymałam się przy bloku operacyjnym A. Może coś tam zostało. Uchyliłam skrzydło i wsunęłam się do środka. Pusto. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i od razu dostrzegłam najróżniejsze szuflady i półki, które o dziwo były nadal całkiem zapełnione. Jak widać, gdy tutaj wybuchła epidemia nikt nie przejmował się robieniem zapasów, ale dlaczego Matt nie zabrał wszystkiego stąd? Będę musiała z nim porozmawiać na ten temat. 
            Wyciągnęłam z kieszeni worek na śmieci i zaczęłam zagarniać wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Gazy, bandaże, nici chirurgiczne, opatrunki jałowe, plastry, znieczulenia, strzykawki, wodę utlenioną. Moja apteczka będzie pękać w szwach. Przeszłam do kolejnej sali operacyjnej. Tu też było pusto. Mój żołądek fiknął koziołka mówiąc mi, że ma złe przeczucia. Jest za cicho. Co się stało z wszystkimi martwymi?
            Shane ubezpieczał moje tyły, więc spokojnie mogłam dalej zgarniać wszystko, co mi potrzebne. Tu było wszystkiego mniej. W kolejnych salach było podobnie pustka, dosłownie. Brak zombie i czegokolwiek albo nic się nie nadawało, bo leżało na ziemi w brudzie. Może jednak Matt tu był?
            Nadal brakowało mi wielu rzeczy. Szukałam razem z Shane'm magazynu. Czułam coraz większy niepokój tą całą ciszą i pustką. Brat szturchnął mnie i wskazał brodą w stronę jednych z drzwi. Wisiała na nich tabliczka ”MAGAZYN MEDYCZNY”. Podeszliśmy do nich i usłyszeliśmy hałas. 
            - Ty otwierasz, ja strzelam - powiedziałam cicho, a Shane pokiwał tylko głową. 
            Stanęłam w odpowiedniej odległości od drzwi, którą uznałam za stosowną, aby łapy zombie nie miały do mnie dostępu i wymierzyłam pistoletem. Shane otworzył drzwi, a mnie zatkało i na chwilę zapomniałam jak się strzela. Prosto na mnie z dużego magazynu zaczęła iść duża grupa martwych. Strzeliłam parę razy, nie trafiając zawsze w głowę. Spanikowałam, a to nigdy mi się nie zdarzało. Zawsze myślałam trzeźwo i byłam przygotowana na każdą ewentualność.  Nacisnęłam spust, ale nic się nie stało. Pistolet się zaciął. Sięgnęłam po drugi, ale w tym momencie kolejny zombie wszedł na mnie, a ja odruchowo zasłoniłam się przedramieniem. Shane widząc to, wkroczył do akcji.             Strzelił. 
            O nanosekundę za późno.
             Widziałam dokładnie pożółkłe i wyszczerbione zęby martwego. Wrzasnęłam głośno, ale zagłuszyły mnie wystrzały. Leżałam na ziemi, przygnieciona ciałem zombie. Sięgnęłam po drugi pistolet i strzeliłam jeszcze raz do tego martwego, którego odsłonięte kości wbijały mi się w skórę, gdy poczułam, że jeszcze się porusza, a jego zęby próbują dokończyć rozpoczęte dzieło. Krew rozbryzgał się po mojej twarzy, ale to już było mało ważne. Nie martwiłam się, że mogę się przez to zarazić. Miałam to już w dupie. Tak właśnie wygląda mój koniec.
            Shane załatwił pozostałych i podszedł do mnie, żeby zdjąć ze mną martwego. Złapał go za ramiona i już miał go podnieść, ale ja szybko pokręciłam głową. 
            - Chcesz poflirtować z miejscowym? - zapytał z drwiną. 
            - Shane – szepnęłam, nie mogąc nic więcej powiedzieć. 
Odsunęłam delikatnie głowę zombie, czując, że moja skóra wisi na włosku i jeszcze jeden ruch, a kawałek mojej ręki zniknie, ukazałam bratu coś, co wywoływało we mnie płacz. 
            Shane zmrużył oczy i, gdy dostrzegł to, co chciałam mu pokazać zdębiał. 
            - Nie - jęknął i opadł koło mnie na kolana - Nie, nie, nie, nie! Jess czy ty zawsze bierzesz wszystko na poważnie?! Żartowałem! Nie chciałem sprawdzać czy jesteś odporna!
______________________________________________________________________

Dzieje się, dzieje się i jeszcze raz się dzieje!
Obiecałam, że będzie więcej akcji i jest więcej akcji!

wtorek, 9 czerwca 2015

Rozdział 12 (Dzień 166)

             Okazało się, że Matt, przywódca, który wraz ze swoimi ludźmi zaatakował chłopaków, jest bardzo miłym i uroczym młodym mężczyzną. Przewodzi czterdziestoosobową grupą, w której skład wchodzą jego dwie młodsze siostry, zgarniętą z całego miasteczka oraz z okolicy.  Jest nieufny, dlatego strzelił do Caluma, który mierzył do jego koleżanki. Trochę się pogubił i zrozumiałam, dlaczego, gdy zobaczyłam dziewiątkę rannych ludzi.
            Oglądałam ranę na udzie małego chłopca pod czujnym okiem jego niewiele starszej siostry. Dziewczynka wyglądała na zatroskaną, więc ciężko było mi skupić się na pracy, bo każdy jęk wydobywający się z ust chłopca był dla nie znakiem, że robię mu krzywdę.

            - Odsuń się od niego! – krzyknęła po raz kolejny, gdy chłopiec wrzasnął z bólu.

            - Jak się nazywasz? – zapytałam z irytacją, której nie potrafiłam ukryć.

            - Gigi – odpowiedziała mi od razu i zwróciła na mnie swoje niespokojne spojrzenie.

            - Posłuchaj, Gigi, jeżeli chcesz, żebym mu pomogła nie możesz mi przeszkadzać. Wiem, że go to boli, ale muszę zszyć tą ranę, bo wygląda paskudnie.

Dziewczynka pokiwała głową i po chwili została odciągnięta przez Elizabeth na bok. Siostra posłała mi słaby uśmiech i zaczęła rozmawiać z Gigi.

            Wbiłam igłę ponownie w skórę chłopca, który starał się nie krzyczeć. Widziałam łzy spływające po jego policzkach, ale nic nie mogłam na to poradzić.

            - Hej, mały, zaraz skończę – powiedziałam cicho, chcąc pocieszyć chłopca.

Naprężyłam nić, a rozdarte płaty skóry połączyły się, całkowicie zasłaniając ranę. Zawiązałam supeł, a następnie okręciłam bandażem całe udo.

            - Koniec – rzuciłam i pomogłam podnieść się mojemu pacjentowi – Nie może dużo chodzić przez najbliższy tydzień. Zrozumiano?

            - Tak, proszę pani i dziękuję – szepnął chłopiec i przytulił się do mnie.

Poczułam ciepło rozchodzące się po moim ciele. Nie pracowałam w szpitalu, więc nie wiem jakie to uczucie słyszeć z ust pacjentów jak dziękują za pomoc. Teraz jestem pewna, że nie popełniłam błędu, wybierając medycynę jako swoją przyszłość.

            - Czy doktor Jessabell Wilson skończyła? 
W progu małego pomieszczenia, które zostało przeznaczone na mój tymczasowy gabinet, pojawiła się głowa Luke'a. Uśmiechnęłam się do niego i pokiwałam głową. 
            - To dobrze - rzucił - Matt powiedział, że trzeb uczcić twoją dobrą pracę. 
            - Co? - wykrztusiłam, ale Luke już mnie nie słuchał tylko rozmawiał z Daniel, starszą kobietą, która odbiera ode mnie pacjentów. 
Ściągnęłam rękawiczki z dłoni i wrzuciłam je do reklamówki przygotowanej na odpady do spalenia. Daniel weszła do pomieszczenia i biorąc na ręce małego chłopca, posłała mi pełen wdzięczności uśmiech. 
            - Dziękuję ci, że pomogłaś mojemu synkowi - powiedziała cicho i pogłaskała dziecko po głowie - Gigi chodź. 
Patrzyłam zdezorientowana na kobietę. Nie powiedziała mi, że to jej syn. Gdybym to wiedziała pozwoliłabym jej też tu wejść, a nie tylko jej córce. 
            - Mamo czy Elizabeth może iść z nami? Będziemy grzeczne tylko się pobawimy - Gigi zapytała swoją mamę, a ja już widziałam błagalne spojrzenie swojej siostry. 
Już od wielu miesięcy nie miała kontaktów z nikim w swoim wieku. Może to jej dobrze zrobi. 
            - Jeżeli pani Wilson się zgodzi to oczywiście - powiedziała Daniel, spoglądając na mnie pytająco. 
            - Jeżeli to nie problem to oczywiście, że może  - powiedziałam szybko. 
Elizabeth pisnęła z radości i rzuciła się na mnie. Pocałowała mój policzek i zapewniając, że będzie grzeczna, wybiegła razem z Gigi z pomieszczenia. 
            - Jesteśmy kwita - rzuciłam do kobiety i się uśmiechnęła - Brakowało jej towarzystwa kogoś w swoim wieku. 
Daniel pożegnała się ze mną i wyszła za dwójką dziewczynek. 
            Zamknęłam apteczkę rozumiejąc, że będę musiała wybrać się do pobliskiego szpitala. Kończą się nici i bandaże, a gaz już w ogóle ni ma. 
            - Wezmę to od ciebie - mruknął Luke i odebrał mi walizkę, a następnie pomógł wstać - Nie mów, że jesteś zmęczona. 
            - Odrobinkę - rzuciłam i ziewnęłam na potwierdzenie.
            Luke powtórzył moją czynność, a ja nie mogłam powstrzymać się przed cichym śmiechem. Było późno i prawie półtorej doby pracowałam cały czas bez ustanku. Mam prawo być zmęczona. 
            Przemieszczaliśmy się po korytarzach szkoły, która jak się później okazało stała tuż za budynkami obwiązanymi linami ostrzegawczymi. Wszystko tutaj zostało oczyszczone i przygotowane na każdy wypadek. Okna zabite deskami, podwórko ze wzmocnioną siatką, wszystkie drzwi ewakuacyjne zablokowane na amen pozostawiając jedynie drzwi główne jako punkt ucieczki. Na parterze funkcjonowały mini sklepy z odzieżą i artykułami potrzebnymi do życia codziennego oraz rozrywki, kuchnia wypełniona po brzegi jedzeniem wraz z stołówką i sala gimnastyczna jako teren zabaw dzieci. Wyższe piętra zostały przeznaczone na sypialnie. Działa prąd, woda oraz kanalizacja. Wszystko było jak u nas w domu tyle, że na większą skalę i tutaj panował podział zadań. 
            Idąc korytarzem w kierunku stołówki każdy kiwał mi głową na powitanie. Ludzie odnosili się do mnie z szacunkiem tak samo jak do reszty, która ze mną tu zawitała. Czasami nawet mnie zagadywali, gdy wychodziła na korytarz z małego pomieszczenia, aby zmyć z siebie krew. 
Luke ujął moją dłoń i pocałował moje knykcie. 
            - Dla tych ludzi jesteś kimś w rodzaju bohaterki – szepnął, patrząc mi w oczy. 
Zarumieniłam się. Dziwne, że w tak dużej społeczności nie ma żadnego lekarza. 
            Weszłam do stołówki. Przy połączonych dwóch stołach siedział Matt z piątką swoich ludzi w towarzystwie moich chłopaków i Mii. Shane stał na stole, opowiadając jakąś historię i machając przy tym butelką... Piwa? Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Oni siedzieli i pili alkohol. Tak dawno nie czułam smaku napoju procentowego, że miałam ochotę wyrwać bratu butelkę, aby tylko przypomnieć sobie jak on smakuje. Wszyscy przy stole zaśmiali się nagle i spojrzenie Shane'a skrzyżowało się z moim. 
            - Jest nasza pani lekarz! - ryknął na cały głos, a ja wiedziałam, że już jest wstawiony. 
Wszyscy zwrócili na mnie swój wzrok i zaczęli bić mi brawa. 
            Poczułam się onieśmielona ich reakcją. Ścisnęłam mocniej dłoń Luke'a, szukając oparcia w jego osobie w tej niezręcznej dla mnie sytuacji. Pociągnął mnie w stronę stołu. W mojej dłoni od razu pojawiło się butelka z piwem. 
            - Twoje zdrowie Jess - powiedział Matt i upił kilka łyków ze swojej butelki. 
Powtórzyłam jego czynność i myślałam, że się rozpłynę. Cierpki sam alkoholu podrażnił lekko moje gardło. Wszystkie mięśnie się rozluźniły, a ciałem wstrząsnął przyjemny dreszcz. 
            - Tego mi brakowało - rzuciłam i usiadłam na blacie. Luke zajął miejsce na ławce przede mną i oparł o moje udo. 
            - Jess, nie wiem jak ci się odwdzięczyć - zaczął Matt, ale ja szybko pokręciłam głową. 
            - Po to chyba poszłam na medycynę, żeby pomagać ludziom - odpowiedziałam mu. 
Facet sobie odpuścił, ale widziałam jego wdzięczny uśmiech za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się spotykały podczas luźnej rozmowy jaka zaczęła się toczyć. Opowiedzieliśmy o sobie, a następnie w zamian mogliśmy zadawać im mnóstwo pytań na temat tego miejsca. W końcu zaczęli pytać się o to,  gdzie jedziemy. 
            - Portland - odpowiedział Ashton na pytanie któregoś ze znajomych Matta - Może wybierzecie się z nami? 
            - Nie - powiedział jeżeli dobrze pamiętam Josie - Za duża grupa. Połowa tych ludzi nie dotarłaby. 
Słuchałam uważnie toczącej się rozmowy, ale sama się w nią specjalnie nie angażowałam. Popijałam powoli piwo, odpowiadając na zaczepki Shane'a. Czułam coraz większą senność. 
            - Jess, chcesz się położyć? - zapytał Caluma, siedzący po drugiej stronie stołu, który chyba musiał zauważyć moją opadającą głowę 
            - Nie... Tak... Nie wiem - mruknęłam sennie. 
            Nie chciałam iść spać pomimo zmęczenia, bo nie wiedziałam ile zostaniemy w tym miejscu, a spotkanie innych ludzi niż chłopaki, Mia czy Elizabeth to miła odmiana. Mrugnęłam parę raz, aby odegnać sen z powiek, ale to nic nie dało. Mimowolnie osunęłam się na kolana Luke'a i oparłam się plecami o bok Shane'a. Poczułam jak brat szczypie mnie w ramię, a następnie szepcze coś do moje ucha. 
            - Jestem z ciebie dumny Jessabell. 
______________________________________________________________________

Rozdział o niczym i o wszystkim. Chciałam przede wszystkim pokazać jak żyje społeczność Wilkesboro (mam nadzieję, że potraficie sobie to wszystko wyobrazić), bo jest to tylko wstęp do ważniejszych wydarzeń.

PS. Zapraszam do zakładki "Moje blogi". Znajdziecie tam mojego całkowicie nowego bloga!

piątek, 5 czerwca 2015

Rozdział 11 (Dzień 165)

            - Trzeba było skręcić tam wczoraj, a nie teraz narzekasz, że jesteśmy na jakimś zadupiu! - warknął Michael i zmienił bieg. 
            - Skąd mogłem wiedzieć, że to jest to skrzyżowanie! - krzyknął Ashton, robiąc skruszoną minę. 
            - Mówiłem ci przecież - mruknął niezadowolony Calum, ziewając głośno.
            Siedziałam na kanapie i słuchałam kłótni pomiędzy Cliffordem, a Irwinem już od jakichś trzydziestu minut. Sama byłam zła na Asha za to, że ominął wczoraj odpowiednie skrzyżowanie i pojechał dalej, ale wolałam nie brać udziału w tej kłótni.
            Miałam inne zadanie. Cały czas piorunowałam wzrokiem Mię, która na zmianę wieszała się na każdym chłopaku. Teraz siedziała z Shane'm i po cichu o czymś rozmawiali. Martwiłam się o niego, bo nie chcę, żeby ta zdzira złamała mu serce.
Wyjechaliśmy do Wilkesboro, gdy nagle samochodem zatrzęsło i zaczął powoli się toczyć. Michael zaczął uderzać w kierownicę i głośno kląć. 
            - Pierdolony grat! - krzyknął i uderzył w deskę rozdzielczą. 
Opadł na siedzenie i głośno westchnął. 
            - Musimy znaleźć części - powiedział spokojnie Luke i uścisnął ramię przyjaciela. 
Shane otworzył tylne drzwi i odetchnął głęboko. 
            - Powietrze końca świata - zaśmiał się ze swoich słów - Chłopaki idziemy, a wy zostajecie, bo znając życie nie macie zielonego pojęcia o samochodach. 
            Nawet się nie spierałam, bo wiedziałam, że mam rację. Zabrali broń i luźno rozmawiając, zaczęli się oddalać. Luke szybko mnie pocałował, poczochrał po włosach Elizabeth i pobiegł do reszty. Zamknęłam za nimi drzwi. I wróciłam na kanapę. 
            - Jak idzie nauka z Michaelem, Elizabeth? - zapytałam siostrę, która na zmianę wyciągała i chowała puszki, wcześniej patrząc na mniej uważnie. 
            - Nudno, ale chyba dobrze – odpowiedziała, zerkając na mnie przez chwilę - Mikey cały czas mnie chwali. 
            Pokiwałam głową i zamknęłam oczy. Pozwoliłam, aby mój umysł stawał się coraz bardziej pusty. Chciałabym się choć raz porządnie wyspać, nie słuchając kłótni chłopaków. Poczułam jak materac koło mnie się ugina i myśląc, że to Elizabeth pozostałam w takiej samej pozycji jakiej byłam. 
            - Od kiedy jesteś z Luke'iem? 
Usłyszałam głos Mii, a moje powieki momentalnie się uniosły. Spojrzałam podejrzliwie na jej twarz, ale ona tylko lekko się uśmiechała. 
            - Nie jesteśmy oficjalnie parą, bo znamy się tylko jakieś dwa tygodnie - odpowiedziałam, a jej oczy zabłysnęły - Ale każdy traktuje nas jakbyśmy nią byli.
            - Powiedział ci, że cię kocha? - zadała kolejne pytanie, a mnie zatkało. 
            Luke nic takiego mi nigdy nie powiedział. Była mowa o tym, że jestem piękna, ale nic po za tym. Może jesteśmy tylko sobą zauroczeni? Może w Portland znajdzie sobie jakąś lepszą i ładniejszą dziewczynę ode mnie? 
            - Nie - warknęłam zdenerwowana tym, że nie mogę odpowiedzieć jej twierdząco.
            W dodatku moje myśli napawają mnie niepewnością. Calum mógł mieć rację, że Luke teraz szaleje za mną, ale co będzie w przyszłości tego nie może mi powiedzieć. 
            - Dziwię się mu - powiedziała Mia z westchnięciem - Widać, że jesteś jego całym światem, a nie powie, że cię kocha. 
Spojrzałam na nią zdezorientowana. Może to jej próba rekompensaty, ale ja mam to gdzieś, bo i tak w końcu złamie serce Shane'owi albo Ashtonowi, jeżeli nie im obu. Zachowała się jak kretynka i dalej się tak zachowuje. Obstawiam, że oszukała nas nawet w pewnych sprawach. 
            - Po co mi to mówisz? - pytam się jej, nie mogąc wyzbyć się podejrzliwego tonu głosu. 
            - Nie licząc Elizabeth jesteśmy jedynymi dziewczynami tutaj i powinnyśmy się trzymać razem. Nieprawda? 
            Kręcę głową w momencie, gdy w oddali słyszę mrożący krew w żyłach wrzask. Zrywam się z miejsca i momentalnie łapię mój pistolet, który zawsze mi towarzyszy podczas wyjść w teren i dodatkowo do tego taki sam należący do Shane'a. 
            - Zostańcie tutaj - mówię stanowczo i otwieram drzwi, które po chwili zamykają się za mną z trzaskiem. 
            Biegnę przed siebie w stronę, w którą ruszyli chłopcy. Stojąc na skrzyżowaniu rozglądam się dookoła i wtedy to widzę. W dziwnej plątaninie lin i pustych puszek stoją okrążeni przez grupę ludzi chłopaki. Calum siedzi na ziemi i przyciska dłoń do ramienia, z którego wypływa krew. Nieznajomi, co chwilę coś mówią, ale ich słowa są dla mnie niezrozumiałe. Nagle moje spojrzenie spotyka się z błękitnymi tęczówkami Luke'a. Patrzy na mnie ze strachem, ale i z ulgą. Kiwam głową, a on prawie niewidoczne powtarza mój gest. Czas zrobić przedstawienie. 
            Przywołuje na usta bezczelny uśmiech i poprawiam czarną podkoszulkę. Odrzucam do tyłu włosy, wyjmując zza paska drugi pistolet. Stawiam pewne kroki, oddając dwa strzały ostrzegawcze. Wszyscy zwracają na mnie uwagę. Widzę jak moi przyjaciele razem z bratem, patrzą na mnie z uwielbieniem, a nieznajomi płci męskiej czymś w stylu przestrachu połączonego z podnieceniem. Płeć damska, widząc reakcję swoich towarzyszy, obdarza mnie lodowatymi spojrzeniami. Staję tuż przy plątaninie lin i unoszę jedną brew. Genialny pomysł na szybkie informowanie o zagrożeniu. Uderzające o sobie puszki robią na tyle hałasu, że od razu kogoś zerwą na nogi. 
            - Jestem pod wrażeniem - mówię do grupki ludzi. 
            - Kim jesteś? - pyta młody ciemnowłosy mężczyzna, oblizując usta, a ja powstrzymuje się od skrzywienia. 
            - Jessabell Wilson - przedstawiam się miło. 
            - Czego tutaj szukasz? - zadaje kolejne pytanie. Chyba jest kimś w stylu przywódcy. 
            - Przyszłam po tych idiotów - wskazuje brodą na otoczonych. 
            - Są teraz nasi. Musisz za nich zapłacić - mruczy, a mi zbiera się na wymioty.
            Nie chodzi o to, że nie jest przystojny, bo jest, ale tak względem mnie może zachowywać się tylko Luke, a tak nie robi. 
            Podnoszę szybko pistolet i z prędkością światła mierzę w długi pręt stojący koło mężczyzny. Strzał jest nagły i nikt nie zdążył zareagować. Kula wbija się w pręt, a koleś patrzy na mnie zszokowany. Jak na zawołanie w moją stronę kieruje się siedem luf. 
            - Nie radzę - prycham - Mogę was pozabijać w ciąg sekundy. 
            - Nas jest więcej - warczy mężczyzna, a ja się uśmiecham. 
            - Stary, lepiej z nią nie zadzieraj to najbardziej bojowa laska jaką znam i moja siostra - mówi Shane najspokojniej w świecie - Zniszczy was wszystkich zanim zrobicie choćby mały ruch. 
            - Wypuść ich, a rozejdziemy się w pokoju – powiedziałam jak do dziecka  - Muszę go opatrzyć zanim wda się infekcja lub się wykrwawi. 
            - Znasz się na tym? - oczy zabłyszczały mężczyźnie, a ja pokiwałam głową - Wypuszczę ich pod warunkiem, że nam pomożesz. 
            Nagle większość pewności siebie mnie opuściła. To jedyna nadzieja, żeby dali nam spokój, więc skinęłam głową i obserwowałam triumfujący uśmiech pojawiający się na twarzy przywódcy obcych.