czwartek, 26 marca 2015

Rozdział 2 (dzień 150)

           Przysypiałam na hamaku na tyłach domu, podczas gdy moja siostra z drobną pomocą naszych gości piekła ciasto. Plusem obecności chłopaków jest to, że mam czas dla siebie i mogę odpocząć, kiedy oni zajmą się moją siostrą. Uśmiechnęłam się w stronę słońca, przed którym ukrywały mnie korony kilku drzewek. 
            Nie chcę stąd wyjeżdżać, ale po włączeniu radia i wysłuchaniu audycji ze schronu w Portland jestem pewna, że to nasza nadzieja na bezpieczne życie bez robienia wypadów do innych miast, z których można nie wrócić. 
            Pozwoliłam, aby myśli płynęły w mojej głowie, sprawiając, że sen nadchodził szybciej. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam właśnie taką chwilę dla siebie. Chcę, żeby trwała jak najdłużej. 
            Ze snu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. Upadek z hamaka na twardą ziemię nie był przyjemny, ale teraz to najmniejszy problem. Ktoś wykręcił moje ramię, przyciskając je do moich pleców. Krzyknęłam z bólu, który w połączeniu z sennością jest idealnym środkiem otumaniającym. Zamachnęłam się wolną ręką i trafiłam na czyjąś nogę. Złapałam nogawkę spodni osoby, która śmiała mnie zaatakować i mocno szarpnęłam. Za moimi plecami rozległ się huk, a moje ramię zostało wyswobodzone. Mój triumf nie trwał długo, bo dostałam mocne uderzenie w głowę, które powaliło mnie całkowicie na ziemię. Dzwoniło mi w uszach i nie mogłam na niczym się skupić. Jak chce mnie zabić to niech mnie zabija. Już mnie to nie obchodzi. Pomimo myśli, która pojawiła się w mojej głowie krzyknęłam głośno, gdy napastnik przewrócił mnie z boku na plecy. Stanął nade mną z szerokim uśmiechem. 
            - Znowu wygrałem, Jessabell. 
Nie zarejestrowałam nic oprócz swojego pełnego imienia. Tylko jedna osoba tak mnie nazywa. 
            - Ty dupku - syknęłam i spróbowałam się podnieść, lecz Shane pchnął mnie z powrotem na ziemię. 
            - Ktoś tu nie trenował podczas mojej nieobecności. 
            Odetchnęłam głęboko, chcąc powstrzymać chęć zamordowania, stojącego nade mną chłopak, tak podobnego do mnie. Jego arogancki uśmiech pasował do skórzanej kurtki, podziurawionych, czarnych spodni i poplamionej, białej koszuli. Wygląda jak zły chłopak z sąsiedztwa, którym no cóż nie będę ukrywać, zawsze był. Dziewczyny mdlały na jego widok, a żaden chłopak nie śmiał mu się postawić. Jestem jedyną osobą, która w pewnym stopniu potrafi nad nim zapanować. 
            - Kiedyś Cię zabiję - warknęłam i chwyciłam, wystawioną w moją stronę dłoń. 
            Brunet podciągnął mnie do góry i przyglądał się swoimi ciemnozielonymi chłodnymi tęczówkami, które jaśnieją tylko przy mnie. Nawet dla Elizabeth pozostają chłodne, a tym bardziej dla naszych rodziców. Zostaliśmy adoptowani przed narodzinami naszej młodszej siostry i wychowywani jak najlepiej przez państwo Mansonów. Shane jako pierwszy zauważył, że byliśmy tylko dziećmi "na pokaz", aby media znów mówiły o parze znanych aktorów jak o ludziach z dobrymi sercami, przygarniających dwie sieroty. Tak było na początku, ale zmieniło się to po narodzinach Eli. Nasi rodzice zaczęli traktować nas jak własne dzieci, ale Shane i tak nie wybaczył im pobudek, dla których nas wzięli, a Elizabeth stała się dla niego kochaną siostrą, której nie umie do końca zaakceptować. Mieliśmy tylko siebie i tak zostało do tej pory. 
            Stanęłam naprzeciwko brata i rzuciłam mu się w ramiona. Wzdrygnął się pod moim dotykiem, ale nie mam za złe, że nie lubi się przytulać. Shane objął mnie w pasie i schował twarz w moje włosy. 
            - Tęskniłem za Tobą - usłyszałam jego stłumiony przez moje włosy głos. 
            - Ja za Tobą też - odpowiedziałam bez wahania. 
Nagle Shane spiął się. Szybkim ruchem odepchnął mnie za siebie. Jego dłoń, w której trzymał pistolet, była wyciągnięta w stronę drzwi tarasowych. Spojrzałam tam gdzie on i dostrzegłam naszych przestraszonych gości. 
            - Kto to jest? - wycedził przez zęby Shane. 
            - Wszystko Ci wytłumaczę - powiedziałam szybko, aby uniknąć nadpobudliwych działań mojego brata, który najpierw strzela, a później zadaje pytania. 
            - Mam nadzieję, bo inaczej najpierw ty dostaniesz kulkę w łeb, a później oni - rzucił z nieudawaną radością i schował broń. 
            Przewróciłam oczami, bo bardzo dobrze znałam jego groźby. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę domu, pokazując dłonią, aby chłopcy weszli do środka. Nie zawahali się nawet przez sekundę. Brat przepuścił mnie w drzwiach i zobaczyłam jak wszyscy siedzą na kanapie, oczekując naszego przyjścia. Posłałam im uspokajający uśmiech. Shane usiadł na fotelu i przyjrzał się gościom. Usiadłam koło chłopaków, aby móc w każdej chwili zainterweniować jeżeli mój brat zechce zrobić coś głupiego. Zapanowała cisza, którą przerwał pisk Elizabeth. Wpadła do salonu i rzuciła się na Shane'a, który nie ukrywając swojej niechęci, próbował ją z siebie zepchnąć. 
            - Cześć potworze - powiedział i strącił z siebie dziewczynkę, co ona uznała za jakąś zabawę i zaśmiała się - Macie pięć minut na wytłumaczenie mi, co zrobicie w moim domu. 
Chłopaki zaczęli w tym samym momencie opowiadać o wszystkim. Czułam narastający ból głowy od hałasu jaki robili. 
            - Zamknijcie się - warknęłam, a oni ucichli - Przywiozłam ich tutaj po tym jak uratowałam męskie tyłki przed zombie. 
            - A zrobiłaś to, bo...? 
            - Bo nie jestem tobą, Shane i jeszcze wiem, co to jest dobroć – odpowiedziałam, posyłając mu spojrzenie, które w mojej głowie wydawało się mordercze. 
            - Auć - skrzywił się - Ranisz. 
Zaśmiałam się, a brat razem ze mną. Chłopaki rozluźnili się i odetchnęli, słysząc naszą luźną rozmowę. Shane uśmiechnął się do nich z radością i rozłożył ramiona. 
            - Wiecie jak ciężko być jedynym facetem w domu? - zapytał poważnie - Cieszę się, że was do nas przywiało. 
Atmosfera w salonie rozrzedziła się, dzięki słowom Shane'a, który o dziwo naprawdę wyglądał na zadowolonego z obecności chłopaków. Zaczął nawet odpowiadać na zaczepki Elizabeth, która od początku szturchała go palcem w ramię. 
            - Shane, wyjeżdżamy razem z chłopakami - powiedziałam, przerywając rozmowę pomiędzy nimi. 
            - Czemu tak sądzisz? – zapytał, nawet się do mnie nie odwracając. 
            - W Portland jest schron dla wszystkich ocalałych - zaczęłam - To dla nas szansa. Zdecydowałam o tym bez ciebie... 
            - Bo myślałaś, że nie wrócę? - przerwał mi tym razem, patrząc mi w oczy. 
Widziałam w nich smutek, który wywołały moje nie wypowiedziane słowa. 
            - Przepraszam - mruknęłam. 
Shane odetchnął głęboko i przez chwilę milczał. Jego spojrzenie stało się nieobecne, które widziałam za każdym razem, gdy nad czymś rozmyślał. 
            - Nie masz za co - odezwał się w końcu - Wyjedziemy za parę dni. Uzupełnimy zapasy i zabierzemy się, bo w końcu Portland jest na drugim końcu kraju. 
Uśmiechnęłam się szeroko do brata. 
            Wizja wyjazdu do Portland sprawia, że mam ochotę skakać z radości, ale też schować się ze strachu w szafie. No, ale czym jest strach w czasach, gdy spacerując sobie po lesie napadną na ciebie zombie? 

XXX

            Jeszcze tego samego dnia pokazałam chłopakom cały dom i rozdzieliłam pomiędzy nimi drobne zadania, gdy razem z Shane'm będziemy robić wypady do miasta. 
            - Skąd macie prąd i jedzenie? - zapytał Michael, gdy usiedliśmy w salonie. 
            - Proste - rzuciłam - Prąd z agregatu, ale zaczynamy mieć problem z paliwem, bo połowa idzie do samochodu, a już prawie do końca oczyściliśmy okoliczne stacje. Jedzenia mamy pod dostatkiem. Miasto jest puste, więc idziemy i bierzemy wszystko, co się nadaje. 
            - Kradniecie? - spytał Ashton, unosząc jedną brew. 
            - Tego nie można nazwać kradzieżą - westchnęłam - Tak samo jak nie można nazwać zombie człowiekiem. Gdy wybuchła epidemia mieszkańcy opuścili miasto i już nie wrócili, a my musimy jakoś przetrwać. 
            - Pomysłowe - przyznał w końcu chłopak. 
Czuję się nieswojo przy każdym ruchu, który jest obserwowany przez chłopaków. Zawsze w tym domu dominowały dziewczyny, a teraz przegrywamy znaczną przewagę płci przeciwnej, o czym mój brat przypominał mi ciągle od swojego powrotu mówiąc, że teraz moim jedynym zadaniem będzie stanie przy garach, gdy oni, prawdziwi mężczyźni, będą robić wypady. 
            Po krótkiej rozmowie z chłopakami opuściłam ich i poszłam do swojego pokoju. Opadłam na łóżko uznając, że jestem naprawdę zmęczona dzisiejszym dniem i mogłabym teraz zasnąć. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. 
            - Proszę - powiedziałam myśląc, że to Elizabeth albo Shane, ale oni nigdy nie pukają. 
Uniosła się na łokciach i zobaczyłam Luke'a z niepewnym wyrazem twarzy. 
            - Nie chciałem przeszkadzać, ale chyba bandaż mi przesiąkł - mówiąc to podniósł do góry koszulkę. 
Miał rację. Na białej dzianinie wykwitła duża, czerwona plama. Zdziwiło mnie to, bo rana powinna zacząć się goić, a nie krwawić jeszcze bardziej. 
            - Siadaj - poleciłam chłopakowi, klepiąc dłonią łóżko 
Blondyn bez zastanowienia się wykonał moje polecenie. Ufa mi. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie tak nagle i mogłam uwierzyć, że jest tak naprawdę, a razem z tym, sympatia jaką poczułam względem blondyna wzrosła. 
            Sięgnęłam dłonią pod łóżko i wyciągnęłam niebieską torbę, którą Elizabeth na moją prośbę odniosła z powrotem do mojego pokoju. Rozsunęłam zamek i spojrzałam krytycznym wzrokiem na zawartość. Wyciągnęłam parę rękawiczek i nałożyłam je na dłonie. 
            - Ściągnij koszulkę.
            - Ledwo, co się znamy, a ty już mnie rozbierasz po raz drugi - zaśmiał się chłopak, a ja nie mogąc się powstrzymać, zawtórowałam mu, kręcąc głową. 
Luke jednak ściągnął koszulkę i patrzył na każdy mój ruch. Gdy rozcinałam stary bandaż, dezynfekowałam ranę i zakładałam nowy, grubszy opatrunek. 
            - Ten nie powinien tak szybko przesiąknąć - powiedziałam i uśmiechnęłam się do blondyna - Ale osobiście uważam, że powinieneś ograniczać aktywność fizyczną do minimum przez jakiś tydzień, a później się zobaczy. 
Chłopak pokiwał głową z udawaną powagą. Roześmiałam się ponownie, wygodnie rozkładając się na łóżku i patrzyłam jak Luke zakrywa swój umięśniony brzuch szeroką koszulką, która jeszcze do niedawna należała do mojego ojca. Jestem dziewczyną i takie widoki są dla mnie rzadkością w takich czasach, a umięśniony brzuch Shane widziałam dostatecznie dużo razy podczas treningów, żeby czuć do niego zniesmaczenie. Za dużo w moim życiu brata, a za mało innych chłopaków. 
            - Jak ty dałaś sobie radę? - zapytał nagle Luke i zrobił speszoną minę jakby wstydził się tego, co powiedział. 
Zapadła cisza, podczas której zastanawiałam się, dlaczego jeszcze żyję i się nie poddałam. Odpowiedź jest jedna i znam ją idealnie. 
            - Musiałam przetrwać to wszystko dla Shane'a i Eli. Mój brat jest za głupi, żeby poradzić sobie samemu, a Elizabeth za mała - odpowiedziałam zgodnie z prawdą - Czułabym się źle wiedząc, że się poddaję i zostawiam ich bezbronnych. 
Blondyn patrzył na mnie intensywnie tymi swoimi błękitnymi oczami, które były teraz ciemniejsze.  
            - A wy? - wykrztusiłam z siebie. 
            - Nie było łatwo. Nie zorganizowaliśmy się tak jak wy. Staraliśmy się przemieszczać powoli i mieliśmy tylko to, co zabraliśmy z domu. 
Pokiwałam głową. Jamestown było większym miastem niż Lewisville i chłopaki mogliby tam przeżyć ładne parę lat, gdyby nie usłyszeli o schronienie, ale głupotą było wyruszyć w drogę bez zapasów i jakiejkolwiek broni. 
            - Co z waszymi rodzicami? - zapytałam z ciekawości. 
Luke opuścił głowę i patrzył się na swoje kolana. Wiem, że nie powinnam o to pytać, ale chciałam wiedzieć o nich więcej. 
            - Nasi rodzice byli w pracy i nie wrócili już nigdy - odparł - A z waszymi, co się stało? 
            - Moi i Shane rodzice zginęli jakieś osiem lat temu w wypadku, a później przygarnęli nas rodzice Eli. Wyjechali na tydzień do Francji i też nie wrócili - prychnęłam. 
Nie mogłam pozbyć się tej nuty goryczy w głosie, gdy mówiłam o swoich przybranych rodzicach. Kocham ich, ale nie tak bardzo jak na początku, zanim poznałam ich prawdziwe intencje względem mnie i mojego brata. 
            - Idź spać, Luke. Przyda ci się odpoczynek - mruknęłam, chcąc skończyć te wyznania. 
Chłopak pokiwał głową i skierował się do drzwi. Na progu zatrzymał się i popatrzył mi w oczy. 
            - Jakbyś chciała porozmawiać to wiesz, gdzie mnie szukać - powiedział i wyszedł. 
            - Wiem - szepnęłam sama do siebie. 
______________________________________________________________________

Shane, kocham cię <3


sobota, 21 marca 2015

Rozdział 1 (dzień 150)

              - Jess!
            Krzyk siostry wyrwał mnie ze snu. Wyskoczyłam z łóżka, łapiąc po drodze broń i zbiegłam na dół. Rozglądałam się dookoła w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia, lecz go nie znalazłam. Weszłam do kuchni, gdzie moja siostra patrzyła rozradowana w kalendarz.
            - Wiesz jaki dziś dzień? – zapytała, a jej oczy błyszczały z podniecenia.
Usiadłam na krześle przy stole i przetarłam twarz dłonią. Za trudne pytanie jak na tę porę. Popatrzyłam na Elizabeth i na datę zakreśloną czerwonym markerem. Powoli kojarzyłam fakty.
            - Dziś są twoje urodziny! – pisnęłam, rozbudzając się natychmiast – Moja mała dziewczynka kończy dziś sześć lat.
            Złapałam siostrę w objęcia i w akompaniamencie jej radosnego śmiechu okręciłam się parę razy. Wszystko trwałoby dłużej, gdyby nie moja niezdarność. Wylądowałam na podłodze, a Eli upadła na mój brzuch, pozbawiając mnie tchu. Dziewczynka ześlizgnęła się ze mnie, widząc moje próby złapania oddechu. Popatrzyła na mnie przestraszona, lecz gdy posłałam jej słaby uśmiech, na jej twarzy ponownie zagościła radość.
            - Czy będę mogła nauczyć się strzelać? – spytała z nadzieją.
            - Nie – odpowiedziałam twardo – Jesteś za mała i nie będzie ci to potrzebne. Masz mnie.
            Mina małej zmieniła się diametralnie. Kąciki ust opadły, a oczy nie błyszczały już tak bardzo. Nie rozumiem jej chęci do nauki używania broni. Sama zaczęłam jej używać z czystej potrzeby ochrony siostry i brata idioty. Nigdy nie nauczyłabym się strzelać, gdyby nie zaistniała sytuacja. Nie wiązałam z tym swojej przyszłości i nie lubiłam widoku tego przedmiotu, bo kojarzył mi się z śmiercią, która jest teraz na porządku dziennym.
            Elizabeth wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać z rozczarowania. Nie chciałam, żeby jej urodziny zaczęły się tak kiepsko.
            - Hej – rzuciłam – Może zrobimy sobie mały wypad do miasta. Weźmiesz sobie jakąś zabawkę i zbierzemy składniki na jakieś ciasto?
            - Tak! – krzyknęła dziewczyna i rzuciła mi się na szyję.
            - Przebierz się w coś wygodnego i jedziemy.
            Shane zabiłby mnie za ten pomysł, ale jego nie ma. Nie ma go od czterech dni i nie wiem czy dalej mam oczekiwać jego powrotu. Myśl ta napawała mnie smutkiem. Całe moje dotychczasowe życie spędziłam z moim głupim bratem bliźniakiem, który był dla mnie najlepszym przyjacielem. Niepotrzebnie puściłam go samego.

XXX

            Zostawiłyśmy samochód na obrzeżach miasta i ruszyłyśmy w stronę centrum. Blond włosy Elizabeth podskakiwały do góry przy każdym żwawym kroku, stawianym przez dziewczynkę. Ubrała się trochę nie poważnie jak na taki wypad. Różowa długa bluzka do fioletowej spódniczki i czarne baleriny. No cóż, dziś są jej urodziny, więc nie mam serca zabronić jej takiego stroju. Plecak w kształcie głowy misia obijał się o jej plecy za każdym razem, gdy robiła piruet.
            - Skarbie, uspokój się – powiedziałam, chcąc ukryć zdenerwowanie.
Raz, jedyny raz zabrałam razem z Shanem siostrę na tego typu wyprawę. Skończyło się na tym, że, gdy mała zobaczyła zarażonego, zaczęła krzyczeć ściągając na nas całą ich zgraję. Po całym zajściu nie zabraliśmy jej więcej razy, pomimo błagań. Było to dla niej jakiegoś typu urozmaicenie czasu, który ciągle spędzała w domu lub na podwórku pod naszym czujnym okiem.
            - Dobrze – odparła, przybierając poważny wyraz twarzy.
            Pokręciłam głową, mając nadzieję, że nie popełniłam błędu, zabierając ją ze sobą. Widząc szyld jednej z miejscowych cukierni, chwyciłam dłoń Eli i pociągnęłam za sobą. Stanęłam przed wejściem i zamiast wejść do środka, najpierw zapukałam parokrotnie w szklane drzwi. Typowe postępowanie, które stosuję razem z bratem.
            Cisza.
            Weszłam do środka, a mały dzwoneczek zawieszony nad drzwiami, zabrzęczał cicho. Przeklęłam w myślach za ten błąd, który za każdym razem popełniam, odwiedzając tego typu miejsca, za co Shane wyśmiałby mnie. Zawsze go proszę, aby je ściągał, ale on chcąc zrobić mi na złość, zostawia dzwoneczki, bo ja twierdzi: oglądanie mojego przerażonego wyrazu twarzy i słuchanie wiązki przekleństw, skierowanych pod jego adresem to jak miód na jego serce. Jest idiotą po tym, jak i każdym względem, bo nawet najmniejszy dźwięk może przyciągnąć nieproszonych gości.
            Wzięłam jedno z krzeseł i zablokowałam nim wejście. Wyciągnęłam zza pasa broń i powoli kierując się w głąb cukierni celowałam przed siebie chcąc być przygotowaną w razie potrzeby obrony. Obeszłam cały lokal, ale jedynym zagrożeniem jakie znalazłam był nóż do krojenia ciasta, leżący na jednym z blatów.
            - Bierz wszystko, co może się przydać – powiedziałam do siostry i wskoczyłam na blat.
Patrzyłam jak dziewczynka biega od szafki do szafki, wyciągając najróżniejsze produkty, a następnie wrzucając je do mojego plecaka, który położyłam koło siebie. To ona jest dziś szefem, nie ja. Przerwała w momencie, gdy nie dało się już domknąć zamka.
            - Przesadziłaś troszkę – sapnęłam, zakładając na ramiona plecak.
            - Nie jestem pewna czy wzięłam wszystko – mruknęła i popatrzyła krytycznie na nasze otoczenie.
Popatrzyłam na siostrę mając nadzieję, że żartuje, ale jej wyraz twarzy wyrażał odwrotność moich nadziei.
            - To może teraz prezent? – zapytałam, chcąc szybko zmienić tor myśli dziewczynki.
            - Tak! – pisnęła, a ja posłałam jej karcące spojrzenie.
            Jedną dłonią złapałam Eli za ramię jej plecaczka, a drugą trzymałam kurczowo zaciśniętą na spuście pistoletu. Wyszłyśmy z kuchni, kierując się do drzwi. Przez okna rozejrzałam się dookoła, aby mieć pewność, że nic nam nie zagrozi. Puściłam siostrę i zdjęłam mały dzwoneczek, a następnie odsunęłam blokujące drzwi krzesło.
- Chodź, ale po cichu – szepnęłam.
            Dziewczynka pokiwała głową na znak, że zrozumiała moje słowa i wyciągnęła do mnie swoją dłoń. Chwyciłam ją mocno i wyszłyśmy na zewnątrz.
            Wiosenny i słoneczny dzień. Moja siostra miałaby wspaniałe urodziny, na które pewnie zaprosiłaby tuzin koleżanek z klasy. Westchnęłam i zaczęłam przypominać sobie w myślach trasę do sklepu z zabawkami. Był on bardzo blisko centrum, co oznaczało duże prawdopodobieństwo, że spotkamy jakiegoś zarażonego. Moje nadzieje związane z nie użyciem broni, rozwiały się. Obiecałam jej zabawkę, więc muszę dotrzymać danego słowa. Idąc przed siebie dokładnie ilustrowałam otoczenia, wyszukując jakichkolwiek oznak nadchodzącego zagrożenia. Nagle moja siostra przystanęła i zaczęła pociągać za dłoń. Spojrzałam na nią, a ona palcem pokazała różową sukienkę z tiulową spódnicą, wiszącą na wystawie.
            - Chcę ją zamiast zabawki – szepnęła, patrząc na mnie błagalnie.
Odetchnęłam z ulgą. Nie musimy iść do tego cholernego zabawkowego.
            - Poczekaj chwilkę.
Nie kłopocząc się ze sprawdzaniem czy ktoś jest w sklepie, weszłam do środka i szybko zdjęłam z manekina przedmiot pożądania mojej siostry. Wróciłam do niej z powrotem i podałam jej sukienkę, a ona o mało, co nie zemdlała z zachwytu.
            - Jest idealna.
            - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mruknęłam z uśmiechem.
            Miasto było dziś spokojne. Nie mając w zasięgu wzroku żadnego zagrożenia, pozwoliłam Elizabeth wirować z sukienką wciągniętą przed sobą. Ten dzień byłby idealny, gdyby Shane był tutaj razem z nami.
            Gdy od samochodu dzieliło nas jakieś trzydzieści metrów, usłyszałam krzyki, dochodzące zza naszych pleców. Odwróciłam się gwałtownie, zagarniając Eli za siebie. Patrzyłam na koniec ulicy, czekając na rozwój wydarzeń. Zza zakrętu wybiegła czwórka chłopaków. Byli w fatalnym stanie. Jeden z nich kulał, a koszulka innego była cała czerwona i sądząc po dłoni, przyciskanej do boku, nadal krwawił. Za nimi podążała grupa zarażonych.
            Twarze wiecznie wykrzywione w grymasie bólu i całe czerwone od poparzeń, powstałych na wskutek bardzo wysokiej gorączki podczas śmierci, ubrania w strzępach i ciała z ubytkami skóry, co nie zmieniało faktu, że są martwi. Pierwszy szereg poruszał się naprawdę szybko, co musiało oznaczać, że są to świeżo zarażeni. Reszta grupy zombie powolnym i powłóczystym korkiem podążyła za przywódcami. Jeden martwy nie jest problemem, ale, gdy w grę wchodzi spora grupa, zaczyna się robić niebezpiecznie. Zombie się jak zwierzęta stadne. W grupie siła.
            - Jess zrób coś! – krzyknęła przestraszona Elizabeth.
            - Trzymaj – wcisnęłam jej w dłoń kluczki do samochodu – Biegnij i otwórz samochód. Ja im pomogę.
            - Jess!
            - Biegnij – rozkazałam siostrze i zaczęłam biec w stronę chłopaków.
            Zatrzymałam się w połowie drogi do nich i uniosła pistolet. Wiedziałam, że nie chybię. Dzięki godzinom spędzonym na nauce, ja i mój brat umieliśmy posługiwać się bronią na równi z policjantami sprzed wybuchu epidemii.  Oddałam pierwsze strzały, a zarażeni najbliżej czwórki upadli, powalając przy tym paru za sobą. Teraz uciekający powoli oddalali się od zagrożenia.
            - Szybciej! – ponagliłam ich i zaczęłam, wycofywać się w stronę samochodu.
Widząc, że są już blisko mnie odwróciłam się i wróciłam do siostry, która wychylała się przez okno na miejscu pasażera. Wskoczyłam do środka i nerwowymi ruchami zaczęłam odpalać silnik. Udało się dopiero za trzecim razem. Co chwilę zerkałam do tyłu, czekając aż chłopaki dobiegną do samochodu i wsiądą.
            - Szybko wsiadajcie – ponaglił jeden z nich resztę.
Trzaśnięcie drzwiczek i ruszyłam najszybciej, jak się dało, zostawiając za sobą pomniejszoną grupę zarażonych. Elizabeth klękała na siedzeniu i patrzyła z zafascynowaniem na czwórkę poranionych chłopaków.
            - Eli, usiądź normalnie – powiedziałam cicho do siostry.

XXX

            Zaparkowałam tuż przed wejściem. Elizabeth przybiegła po chwili, oznajmując, że dokładnie zamknęła bramę. Wyciągnęłam klucze ze stacyjki i długimi krokami podeszłam do drzwi frontowych, które szybko otworzyłam.
            - Idź to mojego pokoju i przynieś apteczkę – poleciłam siostrze, która podbiegła do mnie i patrzyła wyczekująco.
            - Którą? – zapytała.
            - Tą największą – mruknęłam i delikatnie pchnęłam ją w głąb domu.
            Chłopaki powoli wychodzili z samochodu i podtrzymując rannego blondyna, stanęli przede mną. Odsunęłam się na bok, tym samym pozwalając czterem obcym osobom wejść do mojego bezpiecznego domu, który był jedynym niezagrożonym miejscem dla pozostałości mojej rodziny. Jeżeli Shane wróci i zastanie ich tutaj najpierw zastrzeli mnie, a później ich.
            - Połóżcie go na kanapie – powiedziałam do nich, a oni wykonali moje polecenie bez sprzeciwu.
Po schodach zbiegła moja siostra, ciągnąc po podłodze niebieską walizkę. Wyciągnęła jej apteczkę z dłoni i pocałowałam w głowę.
            - Leć przebierz się w sukienkę i nie schodź, dopóki cię nie zawołam – szepnęłam – I żadnych „ale” – dodałam, widząc, że dziewczynka chce coś już powiedzieć.
Ze spuszczoną głową wróciła na górę, a ja obserwowałam ją do chwili, gdy jej blond czupryna znikła mi z pola widzenia.
            Spojrzałam w stronę salonu. Ranny chłopak był jeszcze bledszy niż w samochodzie, co oznaczało, że szybko się wykrwawia. Podeszłam do kanapy i otworzyłam apteczkę. Założyłam na dłonie parę rękawiczek i odsłoniłam ranę blondyna. Trzy głębokie zadrapania ciągnęły się po wystających żebrach.
            - Co mu się stało? – spytałam, wyciągając z torby wodę utlenioną i gazę.
            - Uciekaliśmy i wpadł na druty wystające z siatki – odpowiedział ciemnoskóry chłopak.
Pokiwałam głową i postanowiłam nie marnować czasu na rozmowy, tylko wziąć się do pracy. Przemyłam ranę przy czym nie obeszło się od syków bólu blondyna. Wyciągnęłam igłę oraz nić, chcąc zaszyć całość, lecz chłopak zaczął gwałtownie kręcić głową.
            - Trzymajcie go – mruknęłam, nie słuchając sprzeciwu rannego.
Praca poszłaby szybciej, gdyby nie próby ucieczki chłopaka, lecz nawet to nie przeszkodziło mi w wykonaniu zadania. Przemyłam żebra ponownie i uśmiechnęłam się do zgromadzonych, ściągając z dłoni poplamione krwią rękawiczki.
            - Kto kulał? – zadałam kolejne pytanie.
            - Ja – rzucił chłopak, którego włosy były w czerwonym kolorze, na który do tej pory nie zwróciłam uwagi.
Podeszłam do niego i pchnęłam na podłogę. Delikatna jestem tylko w stosunku z siostrą. Nacisnęłam na kostkę lewej nogi, a chłopak skrzywił się z bólu. Ściągnęłam jego buta i obejrzałam spuchnięte miejsce.
            - Trzeba nastawić – powiedziałam sama do siebie.
Usiadłam na jego wyprostowanej nodze, a każdy posłał mi dziwne spojrzenie, które zignorowałam. Wpadłam w medyczny amok, którego nic nie powstrzyma dopóki nie wypełnię zadania do końca.
            - Co ty… - zaczął czerwono włosy, lecz po chwili jego słowa zmieniły się w wrzask bólu, gdy nagle jego nogę wykręciłam, a coś w kostce przeskoczyło.
            - Skończyłam – powiedziałam radosnym tonem i wstałam – Rana opatrzona i zaszyta, a kostka nastawiona.
            Patrzyli na mnie z podziwem, który tak bardzo uwielbiałam widzieć w oczach innych. Dwa lata medycyny i lekcje u ojca lekarza nie poszły na marne. Teraz jest to dla mnie rzadkość, dlatego opuściłam głową, czując wstępujące na moje policzki rumieńce, które w połączeniu z bladą cerą są jak światło latarni w nocy. Ich spojrzenia są dla mnie komplementem.
            - Nie wiem… -zaczął ciemnoskóry.
            - Podziękujesz później – przerwałam mu i machnęłam dłonią – Teraz musicie się wykąpać, bo trochę cuchniecie i coś zjeść. Na górze pierwsze drzwi po prawej to łazienka, a w pokoju naprzeciwko znajdziecie jakieś czyste ubrania. Blondasku uważaj na szwy, a ty Czerwone Włosy na kostkę. Idźcie już – ponagliłam.
Chłopaki posłusznie powędrowali na górę, a ja posprzątałam zanieczyszczone przybory i wyrzuciłam do śmietnika w kuchni.
            - Eli! – krzyknęłam.
            Na schodach rozległ się cichy tupot i po chwili w framudze stanęła blond włosa księżniczka w różowej sukience. Podeszłam do dziewczynki z uśmiechem i biorąc za mała rączkę, obróciłam ją. Tiul zafalował, a Elizabeth zaśmiała się. Zaczęła podskakiwać i tańczyć po całej kuchni. Kręcąc z rozbawieniem głową, otworzyłam lodówkę i dokładnie obejrzałam całą jej zawartość.
            - Księżniczko, czego sobie pani życzy na obiad? – zapytałam, lekko kłaniając się przed siostrą.
Dziewczynka posłała mi szeroki uśmiech. Była przeszczęśliwa, że tak się do niej zwróciłam.
            - Twoją zapiekankę – odparła.
Zerknęłam jeszcze raz na wnętrze lodówki i jakimś cudem wszystkie potrzebne składniki były. Wybrałam wszystkie produkty i ustawiałam na blacie.
            Wiele osób, które przeżyły, mogły nam pozazdrościć wygód jakie sobie zapewniliśmy. Mamy prąd i ciepłą wodę, spory zapas jedzenia, sprawny samochód i motor, wysokie ogrodzenia, przez które nie przebije się żaden zarażony. Jestem pewna, że kiedyś to się skończy i będziemy musieli uciekać, ale mam nadzieję, że ta chwila nastąpi jak najpóźniej.
            Posypałam zawartość naczynia serem i wstawiłam do nagrzanego piekarnika. Pokiwałam głową z uznaniem i odwróciłam się do siostry.
            - Mogę obejrzeć bajkę? – zapytała.
            - Oczywiście, księżniczko – odpowiedziałem jej z uśmiechem.
Dziewczynka pobiegła do salonu i rzuciła się na kanapę. Usiadłam na krześle i obserwowałam piekarnik jakby miało to przyśpieszyć cały proces.
            Usłyszałam muzykę z bajki „Zakochany kundelek”, która była ulubionym filmem Shane’a z czasów dzieciństwa. Nadal nie może się oprzeć, aby nie usiąść i nie obejrzeć jej razem z Elizabeth przy każdej możliwej okazji.
             Nienawidzę siebie za to, że puściłam go samego na wypad. Mój brat jest jedyną osobą, która pomagała mi przetrwać każdą sytuację, a bez niego nie poradzę sobie. Fakt jest aroganckim i zbyt pewnym siebie dupkiem, który sądzi, że jest nieśmiertelny, ale brak jego powrotu dowodzi jego idiotyzmowi. Nie wrócił jest równe z nie żyje.
            Postawiłam naczynie z zapiekanką w momencie, gdy w wejściu do kuchni stanęły cztery osoby. Chłopcy byli czyści i przebrani w ubrania mojego taty. Zszokowani patrzyli na potrawę jakby nie mogli uwierzyć, że ona naprawdę tu jest.
            - Siadajcie – zachęciłam – Musicie nam wszystko opowiedzieć.
Pozwoliłam zjeść im w spokoju, aby dopiero później zabrać się za przesłuchanie. Nie wiem, co tu robią, ani jakie mają zamiary. Może teraz, gdy wiedzą, że mamy bezpieczne schronienie i wszystkiego pod dostatkiem zabiją nas i przejmą dom.
            - Zacznijmy od tego jak się nazywacie i skąd jesteście - zaproponowałam.
            - Ashton Irwin - zaczął jako pierwszy chłopak z kręconymi włosami i uśmiechem, który pokazywał jego dołeczki w policzkach - Calum Hood - brunet z ciemną karnacją - Michael Clifford - Kolorowe Włosy - I Luke Hemmings - blondyn z niebieskimi oczami - Jesteśmy z Jamestown, a nasze wybawicielki?
            - Jestem Elizabeth! - pisnęła moja siostra zachwycona obecnością nowych osób.
            - No tak - mruknęłam - To moja siostra Eli, a ja jestem Jess. Witajcie w Lewisville.
            - Komitet powitalny był bardzo szczęśliwy na nasz widok - powiedział Hood, na co się zaśmiałam.
            - Większość mieszkańców została zarażona podczas próby ucieczki - westchnęłam - Co was tu sprowadza?
            - To nie słyszałaś? - zapytał zdziwiony Clifford
            - O czym? - zmarszczyłam brwi.
            - W Portland rząd stworzył schron dla wszystkich, którzy przetrwali. Mówili przez radio.
Otworzyłam szeroko oczy, słysząc to. Jest szansa dzięki, której nie będę musiała się martwić o bezpieczeństwo siostry i brata. To jest to, na co tyle czekałam.
            - Wyruszamy z wami – postanowiłam bez dłuższego namysłu.
            Lewisville leże w Karolinie Północnej, co oznaczało, że, aby dostać się do Portland w Waszyngtonie będziemy musieli przejechać cały kraj. Boję się, że może podjęłam złą decyzję, ale w końcu nasze sielankowe życie w luksusach skończy się niespodziewanie, a my nie przetrwamy tego. Portland jest naszą jedyną nadzieją.


______________________________________________________________________
Hej! 

Rozdział naprawdę mi się podoba. Zawarłam w nim większość informacji, które chciałam Wam przekazać na samym początku.

Mam nadzieję, że się wam spodoba. :)

Do zobaczenia niedługo! 





wtorek, 17 marca 2015

Prolog

 Dzień 1 po wybuchu epidemii

- Jess, boję się.
- No i masz czego. 
- Zamknij się Shane. Skarbie, jestem przy tobie. 
- Dzwonili rodzice?
- Nie.

Dzień 7
Epidemia ogarnęła zachodnią Europę, centralną Azję oraz Amerykę Północną. Wirusolodzy  załamują ręce i nadal nie potrafią wynaleźć antidotum na zarazę. Ludzie uciekają do specjalnie zorganizowanych schronów, lecz niewielu tam dociera. Skąd się wziął wirus? Czy tak właśnie będzie wyglądał koniec świata?
- Po co to oglądacie?
- Chcemy być na bieżąco Eli.
- Ja po prostu chcę popatrzeć na tą całą masakrę z bezpiecznej odległości.

Dzień 30
- Dlaczego ci wszyscy ludzie uciekają?
- Chcą się ratować.
- To dlaczego my nie uciekamy.
- Bo oni próbując się ratować, wpadają w ręce zarażonych.
- Czy my jesteśmy bezpieczne?
- Oczywiście, że nie. 
- Shane, możesz się w końcu zamknąć? 

Dzień 61
- Wrócicie?
- Oczywiście, skarbie. Jedziemy tylko do miasta po jakieś zapasy.
- Ale wrócicie?
- Tak.
- Obiecajcie.
- Obiecujemy.

Dzień 70
- Kurwa.
- Shane! Wyrażaj się przy niej!
- Odłączyli prąd, więc jak inaczej mógłbym zareagować?
- W garażu powinien być agregat taty.
- I co z tego?
- Będziemy mieli prąd, idioto.
- A, okej…

Dzień 98
- Co robicie?
- Uczymy się strzelać.
- Po co?
- Żeby rozwalać mózgi zombie. 
- Jesteś skończonym idiotą Shane... 

Dzień 125
- Jess!
- Co się stało?
- Widziałam go…
- Kogo?
- Zarażonego.
- Gdzie zaraz wpakuję mu kulkę w łeb. 
- Wychodził spod łóżka.
- Eli, spokojnie, twoje starsze rodzeństwo jest przy tobie. 
- Śpij, położymy się z tobą.

Dzień 140
- Zróbcie coś.
- Eli to nie takie proste.
- Boję cię ich.
- Idź do pokoju i nie wyglądaj przez okno nawet jeżeli usłyszysz strzały. Dobrze?
- Tak.
- Teraz się trochę zabawimy. 
- Shane, błagam, podejdź do tego poważnie. 
- Jessabell, odbierasz mi całą radość z tego gównianego życia. 

Dzień 147
- Nie możesz jechać sam. 
- A masz inny pomysł? Kończy się nam amunicja, a w mieście nic nie ma. 
- Bądź ostrożny. 
- Siostra, popatrz na mnie i zastanów się jeszcze raz nad swoimi słowami. 

Dzień 149
- Co ty taka radosna?
- Nic, nic.
- Hmmm… Co się stało?
- Zupełnie nic.
- To dlaczego masz taki dobry humor?
- Nie powiem ci. Musisz sama zgadnąć.
- Ehhh... 

 ____________________________________________________________

Witam wszystkich na moim nowym blogu!
Tematyka trochę niecodzienna, ale co mi szkodzi spróbować. :)
Wygląd bloga niedopracowany, ale treść jaka będzie się na nim pojawiać mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Pozdrawiam wszystkich, którzy to czytają!