niedziela, 29 maja 2016

Rozdział 35 (Dzień 206-215)

                Obudziłam się. Czułam niewyobrażalny ból, który wżerał się w każdą komórkę mojego ciała. Byłam jak żywy trup. Wciągnęłam powietrze z sykiem.
                - Doktorze, obudziła się.
                Luke i jego zmęczony, ochrypły głos. Ściskał moją dłoń i delikatnie ją gładził kciukiem. Jest tu cały i zdrowy.
                Otworzyłam oczy, które prawie oślepły od otaczającej mnie sterylnej bieli. Jęknęłam mimowolnie. Byłam w czymś w rodzaju szpitalu i źle się z tym czułam. Zazwyczaj to ja kogoś ratowałam i byłam lekarzem, a teraz role się odwróciły.
                - Jak długo tu leżę? – zapytałam, próbując podnieść się do pozycji siedzącej.
                - Jakieś cztery dni - odpowiedział blondyn, bacznie mnie obserwując.
                Coś szarpnęło mnie w środku. Momentalnie opadłam z powrotem na łóżko. Zabrałam swoją dłoń z dłoni Luke'a i podciągnęłam koszulkę. Drobne szwy ściągały ze sobą moją skórę. Otworzyłam szeroko oczy, przypominając sobie dokładnie, co się ze mną działo.
                - Z resztą wszystko dobrze?
                - Jess, nie musisz zawsze martwić się o wszystkich – powiedział, przywracając oczami - Tak wszystko dobrze.
Odetchnęłam z ulgą. Udało się nam wszystkim dotrzeć. W końcu jesteśmy bezpieczni.
                - Dzień dobry, Jesabelle. Jestem doktor Alec Reisenberg i cieszę się, że w końcu do nas wróciłaś.
                Straszy mężczyzna podszedł do nas, trzymając w dłoni teczkę. Jego uśmiech był miły, a oczy patrzyły na mnie przyjacielsko.
                - Udało nam się naprawić uszkodzoną wątrobę i jelito grube. Operacja przebiegła bez zarzutów.
                - Kiedy będę mogła wyjść? – rzuciłam, patrząc na lekarza z nadzieją.
                - Jeżeli obiecasz, że nie będziesz się przeciążać, to dziś popołudniu, ale tylko na wózku.
Uśmiechnęłam się szeroko i spojrzałam na Luke'a. On tak samo jak ja był zadowolony ze słów Reisenberga.
                - Mogłabyś mi jeszcze powiedzieć skąd masz bliznę na obojczyku i łydce? - zapytał doktor, notując coś w teczce.
                - Od ugryzienia martwego – odpowiedziałam, nie zastanawiając się nad tym, co powiedziałam - Jestem odporna, więc spokojnie.
                - Yhym - mruknął doktor i uśmiechnął się pod nosem – Luke, chodź ze po wózek i możesz stąd zabrać swoją dziewczynę.

XXX Dzień 215 XXX

                W końcu mogłam stanąć na nogi i zwiedzić cały schron. Wszyscy opowiadali mi, że to miejsce jest ogromne, większe niż mogłoby się wydawać. Była tutaj mini galeria ze sklepami i jakimiś małymi kawiarenkami oraz pizzeriami, dwie farmy, siłownia i mnóstwo zamieszkanych domów.
                Wracaliśmy właśnie z lodów, które musiałam przyznać, że są pyszne. Chłopaki śmiali się razem z dziewczynami, ale ja potrafiłam myśleć tylko o Elizabeth. Podobałaby się jej tutaj. Miałaby się z kim bawić i dokazywać. Byłaby bezpieczna.
                Spojrzałam przed siebie i stanęłam jak wryta. Przed nami szli nasi adopcyjni rodzice bogato ubrani i uśmiechnięci jak nigdy.
                - Co wy tutaj robicie? – zapytałam, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami.
Wszyscy umilkli spoglądając to na mnie i Shane'a, a to na naszych rodziców.
                - Jess? Shane? - zapytała matka, uśmiechając się do nas ze łzami w oczach. Zaczęła iść w naszą stronę, ale ja pokręciłam głową.
                - Jak to możliwe, że wy żyjecie? - rzucił Shane, zaciskając dłonie.
                - Przekupiliśmy naszego pilota, żeby nas tu przywiózł. Oczywiście, że się zgodził słysząc, że będzie miał miejsce w schronienie - odpowiedział nasz ojciec.
                Wyrwałam się do przodu, chcąc ich oboje zabić, ale dłoń Luke'a mnie powstrzymała. Gorzej było z moim bratem, bo jego już nikt nie zatrzymał. W ciągu sekundy znalazł się przy ojcu i przyłożył mu z prawego sierpowego, aż upadł.
                - Jesteście nic niewartymi gnidami, które myślą tylko o sobie! - wrzasnął - Rozumiem, że zostawiliście nas na pastwę losu, ale Elizabeth, która była waszą prawdziwą córką?
                - Elizabeth? - zagadnęła matka z ekscytacją - Gdzie ona jest? Chciałabym się z nią zobaczyć.
                - Nie żyje - powiedziałam z grobową miną.
                Marion zaczęła płakać, a William podniósł się z ziemi i ją przytulił.
                - Chodźmy stąd - szepnęłam i biorąc Luke'a z dłoń, wyminęliśmy naszych rodziców.
                Akurat znajdowaliśmy się na ulicy, na której dostaliśmy domy - ja z Luke'iem, Aston z Mią i Michaelem, Danielle z Calumem i Charliem oraz Shane z Mary. Każdy obok siebie.
                Marzyłam, aby znaleźć się w tym skromnym małym domku i odciąć się od tego, co się przed chwilą stało.
                Luke, widząc moją smutną minę, pożegnał się ze wszystkimi za nas dwoje i zgarniając mnie w swoje ramiona, zaniósł do domu.
                Czułam złość i smutek za jednym zamachem, ale nie ważne jak bardzo chciałam odetchnąć, będąc u siebie, nie mogłam tego zrobić. Miałam wrażenie, że jesteśmy non stop obserwowani. Każdy nasz ruch w każdym miejsce. Mówiłam o tym blondynowi, ale on podchodził do tego na luzie i uważał, że tylko mi się tak wydaje. I mógłby mieć rację, bo do tej pory nie znalazłam żadnych dowodów na potwierdzenie swoich podejrzeń i nie miałam nic oprócz swojego instynktu.
                Przeszłam przez krótki korytarz, wchodząc do salonu. Opadłam na kanapę i westchnęłam.
                - Jess, wszystko dobrze? - zapytał Luke, patrząc na mnie zmartwionym wzrokiem - Chcesz porozmawiać?
                - Jestem po prostu zmęczona – odparłam, przejeżdżając dłonią po twarzy - Porozmawiamy o tym jutro, a dziś połóżmy się wcześniej.
                - Jeżeli chcesz – powiedział, lekko się uśmiechając - Zaklepuję jako pierwszy łazienkę.
                Luke pobiegł na piętro, gdzie znajdowała się działająca łazienka, a ja spojrzałam przed siebie na odłączony od prądu telewizor.
                Znowu się to pojawiło. Przeczucie, że coś złego się wydarzy. Coś, co ponownie zniszczy nasze życie, a jeżeli ja mam przeczucie to prawie nigdy się nie mylę. Oby tym razem było inaczej.
                To dziwne uczucie nie minęło, gdy brałam prysznic, jadłam kolację czy kładłam się spać. Było ze mną do końca dnia i nawet ramiona Luke'a tego nie rozgoniły.
______________________________________________________________________

Cześć i czołem!
W końcu pojawia się ostatni rozdział (co z tego, że genialnie krótki) tego bloga, ale spokojnie został jeszcze epilog, który wszystko wyjaśni i mam nadzieję, że zostawi Was w zadowalającym humorze.
Epilog (to takie smutne to pisać) pojawi się za tydzień!

sobota, 14 maja 2016

Rozdział 34 (Dzień 203)

                Każdy postój był dla nas męczarnią. Wszyscy byli zrywani na nogi, aby obstawiać najbliższe otoczenie. Posiłki jedliśmy w pośpiechu byle jak najszybciej ruszyć dalej. O sen starano się tylko dla osoby, która miała następnie prowadzić, reszta ze stresu nie potrafiła zmrużyć oka.
                Winą naszego stanu były obawy ataku gangu Deryla. Nie tylko ja myślałam, że to nie koniec. Po kilku godzinach wszyscy tak stwierdziliśmy, gdy na kilku pierwszych postojach w oddali zauważyliśmy samotnego motocyklistę. Nie wiedzieliśmy czy był on rzeczywistością, czy po prostu jakąś grupową paranoją. Nikt z nas nie chciał skończyć jako obiad dla martwych.
                Najgorzej było, gdy od naszego celu dzieliło nas już kilka kilometrów. Byliśmy tak rozdrażnieni, że rozmowa o głupoty kończyła się wielką kłótnią.

XXX

                W oddali zamajaczył mi znak. Wiedziałam bardzo dobrze, co będzie tam napisane. Wszystko, co do tej pory przeżyliśmy, prowadziło do tego jednego miejsca.
                Minęliśmy znak "Portland 1 mila".
                Po moim policzku popłynęła jedna samotna łza. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam się aż tak szczęśliwa. Koniec naszej drogi jest bliski.
                - Skarbie, coś się stało? - zapytał Luke, kątem oka zerkając na mnie, a jednocześnie starając utrzymać się środka jezdni.
                - Tak – rzuciłam, poprawiając się w fotelu pasażera i ścierając szybko łzę - Po prostu nie mogę uwierzyć, że to koniec.
                - To były piękne chwile - powiedział blondyn, uśmiechając się lekko.
                Usłyszałam prychnięcie z tyłu. Obejrzałam się za siebie i ujrzałam Mię z niezadowoloną miną. Uniosłam brew, patrząc na nią wyczekująco.
                - Niby jakie piękne chwile? - spytała z lekko słyszalną pogardą - Bijatyka w Wilkesboro czy może śmierć Elizabeth? Zastanówcie się, co mówicie.
                Zmrużyłam oczy na nią. Już miałam coś powiedzieć, ale siedzący obok niej Shane pokręcił głową i zgarnął ją w swój uścisk.
                Próbowałam zignorować dziewczynę, ale wywołała ona wspomnienia. Wspomnienia o Elizabeth. Nie ma jej tu z nami. Ona nie żyje, a my na to pozwoliliśmy. Nie udało nam się jej uratować.
                Zacisnęłam usta w cienką linię i zamknęłam oczy. Elizabeth nie chciałaby, żebym była smutna. Ona zawsze była wesoła i chciała dla wszystkich dobrze. Nie mam zamiaru wspominać jej ze smutkiem tylko z radością i poczuciem dumy, że mogłam być jej siostrą.
                - Moje drogie towarzystwo - powiedział Luke donośnym głosem - Witam was w Portland.
Wszyscy jak jeden mąż rzucili się do przednich siedzeń, aby móc widzieć miasto, które jest naszą przyszłością.
                - Więc teraz pozostaje nam odnaleźć ten schron - powiedziała Danielle.
                - Mówili coś o centrum miasta jeżeli dobrze pamiętam - rzucił Michael i potrząsnął ramieniem Luke.
                Hemmings kiwnął głową i z jeszcze większą prędkością zaczął gnać za znakami wskazującymi nasz kierunek. Ulice były puste. Nigdzie nie było widać martwych, albo to tylko pozory.
                Luke skręcił, a naszym oczom ukazał się kilku metrowy solidny płot ze strażnicami ustawionymi co kilka metrów. Nad nim można było w oddali dostrzec kilka wiatraków, z którym prawdopodobnie mieszkańcy czerpią prąd.
                Moja ekscytacja sięgnęła zenitu. To już tu. Niedługo będziemy bezpieczni i będziemy snuć plany na przyszłość.
                Spojrzałam na drogę, a moje oczy zwiększyły się do rozmiarów spodków. Na ulicy leżała rozłożona kolczatka, której ostre szpikulce do przebijania opon błyskały groźnie w słońcu.
                - Uważaj! – wrzasnęłam, łapiąc za kierownicę.
                Luke instynktownie nacisnął hamulec, a ja skręciłam, próbując jakoś wyminąć przeszkodę. Nie udało się. Wóz najechał na kolczatkę, przebijając prawe opony. Prędkość zmalała, aż stanęliśmy w miejscu. Nie było możliwości dojazdu pod samą bramę.
                - Bagaż podręczny, jakaś broń i w drogę? - zapytał mój brat, na co kiwnęłam głową.
                Szybko zabraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Wtedy się zaczęło. Pierwszy strzał ominął moją głowę o kilka centymetrów, trafiając w metalowe drzwi wozu. Spojrzałam szybko w stronę, z której nadleciała kula.
                Kolana się pode mną ugięły. Stał tam sam Deryl, który nie był wymysłem mojego umysłu. Patrzył na mnie pewnym sobie wzrokiem, unosząc ponownie pistolet do góry.
                - Za samochód! - krzyknął Luke, łapiąc mnie za dłoń i ciągnąc za sobą.
                Wiedziałam, że co najmniej mnie draśnie. Było gorzej. Siła pocisku rzuciła mnie do tyłu, ale nikt tego nie zauważył, bo Hemmings dalej mnie ciągnął.
                Wszyscy schowali się za wozem i zaczęli ładować swoje pistolety. Ja odwróciłam się do nich tyłem i dotknęłam swoje boku. Krew. Bardzo dużo krwi. Jestem pewna, że poszła wątroba i pewnie jeszcze jakiś organ. Ból ustąpił pod wpływem ogromnej dawki adrenaliny, więc na razie mogłam się cieszyć spokojem.
                - Jess wszystko dobrze? - zapytał Luke, pojawiając się nagle koło mnie.
                - Tak jasne - odpowiedziałam szybko, wyciągając zza paska broń.
                Wiedziałam, że za chwilę zacznę słabnąć, a jeżeli w schronienie nie mają dobrego chirurga, wykrwawię się. Musiałam upewnić się, że przynajmniej moi przyjaciele dotrą na miejsce, że Luke będzie miał jakąś przyszłość.
                Wzięłam głęboki oddech i się wychyliłam. Wycelowanie zajęło mi tylko sekundę. Strzeliłam, a pocisk poleciał prosto w jakiegoś motocyklistę. Słychać było jedynie zduszony krzyk i dźwięk upadającego motoru.
                Tamci nie pozostali nam dłużni. Zaczęli strzelać na oślep, gdy tylko ktoś się wychylił. Sama kilkakrotnie wstawałam i nad maską waliłam w nich bez celowania.
                Czułam się coraz słabiej aż w końcu musiałam usiąść, bo nie mogłam już ustać na nogach. Dotknęłam ponownie rany, która dalej obficie krwawiła. Jęknęłam cicho, gdy pulsujący ból zaczął rozchodzić się po moim ciele.
                - Jess? - Luke spojrzał na mnie, a jego oczy otworzyły się szeroko w przerażeniu - Chrystem Jess, co ci się stało?
                - Postrzelił mnie – stęknęłam, próbując usiąść jakoś wygodniej - Na samym początku.
                Tlen coraz trudniej dostawał się do moich płuc, a powieki stawały się cięższe. Mimowolnie pozwoliłam im na chwilę opaść.
                - Jess, nie rób tego - warknął blondyn i potrząsnął moim ramieniem.
                - I tak już po mnie - powiedziałam cicho - Najważniejsze jest to, że wy przetrwacie.
                - Nawet tak nie mów - Hemmings uniósł gwałtownie głowę i popatrzył na Shane'a - Co tam się dzieje? 
                - Ktoś nam pomaga ich załatwić! – zaśmiał się mój brat.
                Ogarnął mnie straszny chłód. Zadrżałam i objęłam się ramionami, ale także uśmiechnęłam. Uda im się. Będą mieli swoje miejsce na ziemi.
                Skorzystałam z okazji, że Luke skupił się na czymś innym i zamknęłam oczy. Tylko na chwilę niech moje powieki opadną. Przecież zaraz je otworzę.
_______________________________________________________________________
Przedostatni rozdział jest naprawdę krótki, ale zostało w nim zawarte to, co chciałam.

Do zobaczenia za tydzień!

niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 33 (Dzień 201)

                Gdy pierwszy szok minął, potrzebowałam chwili spokoju. Siedziałam na schodach werandy mojego domku okryta kocem, podczas gdy wszyscy w pośpiechu pakowali rzeczy do auta. Była to dobra decyzja. Wyjechać jak najszybciej z Salt Lake City.
                Wiedziałam, że Deryl nie odpuści. Jego zacięty wyraz twarzy mówił sam za siebie. Został upokorzony i nie spocznie dopóki nie dostanę za swoje.
                W zakamarkach mojego umysłu czaił się strach. Dobrze zrobiłam ratując chłopaków i dziewczyny, ale co teraz? Co jeżeli zaatakują nas zanim uda nam się uciec? Nie dam rady ochronić wszystkich.
                - Ziemia do Jess.
Czyjaś dłoń pomachała mi przed twarzą. Spojrzałam w góry prosto w oczy Caluma. Brunet popatrzył na mnie pełnym niepokoju wzrokiem, ale po chwili się otrząsnął.
                - Coś mówiłeś? – zapytałam, potrząsając lekko głową.
                - Tak - rzucił szybko - Najkrótsza droga do Portland ciągnie się 89. Podróż zajmie nam góra dwa dni. Musimy uzupełnić zapasy paliwa i zdobyć gdzieś jedzenie. Wszystko nam się powoli kończy.
                - Jasne jestem za.
                Westchnęłam i podniosłam się w końcu. Podeszłam do stojącego niedaleko wozu. Weszłam do środka w poszukiwaniu swojego plecaka. Musiałam w końcu się ubrać i ogarnąć. Wyciągnęłam pierwsze lepsze spodnie i naciągnęłam je na nogi.
                - Dobra ludzie odjeżdżamy!
                Krzyk Danielle poniósł się po całym otoczeniu. Po chwili wszyscy zaczęli pakować się do samochodu. W końcu ostatnia osoba zatrzasnęła drzwi i z Shane'm za kierownicą ruszyliśmy.
                Odetchnęłam głęboko, gdy wyjechaliśmy znad jeziora i już nie mogłam doczekać się aż opuścimy Salt Lake City.

XXX

                Pierwsze promienie słońca zaczęły rozganiać mrok. Widziałam w oddali przekrzywiony znak "Salt Lake City żegna", lecz się nie cieszyłam. Wiedziałam, że to będzie za łatwe od tak wyjechać. Czułam to już od samego początku, ale nie spodziewałam się, że będzie to aż tak trudne.
                Przez całą szerokość ulicy stały motory, a na nich Deryl ze swoimi kumplami. Uniemożliwiali nam jakikolwiek przejazd.
                - Cholera – mruknęłam, wychylając się pomiędzy przednimi siedzeniami.
                - Jedno słowo, siostra i ruszam pełnym gazem - powiedział Shane, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
                - Będzie tylko gorzej - rzucił Calum, siedzący na miejscu pasażera - Wycofaj się. Pojedziemy inną trasą.
Motocykliści nie zareagowali, gdy mój brat zawracał. Mają jakiś plan. Coś co nas wykończy, a oni dzięki temu będą mieli mega zabawę.
                Shane docisnął pedał i ruszył z największą możliwą prędkością na jaką pozwalał ten wóz.
Hood cały czas instruował kierowcę jak ma jechać. Prowadził nas do zachodniego wyjazdu z miasta. Modliłam się, aby ta droga była przejezdna, ale się myliłam.
                Widząc kolejny znak, żegnający osoby opuszczające miasto, moja miną stała się jeszcze bardziej ponura.
                - To są chyba jakieś żarty! - warknął gdzieś z tyłu Michael, uderzając dłonią w ścianę wozu.
Droga została dosłownie zabarykadowana. Ściana zbitych ze sobą palet i desek piętrzyła się na kilka metrów. Nie było możliwości, żeby się przez nią przebić.
                - Szlag by to - mruknęła Danielle i opadła na kanapę.
                - Spokojnie - powiedział Cal, biorąc głęboki oddech - Jedziemy na południe, a jeżeli tam droga też jest zablokowana to zostaje nam wschód. Tam musi być czysto przecież tą drogą wjeżdżaliśmy do miasta.
                - Calum ma rację - rzuciłam - Ale zamiast na wschód jedziemy z największą prędkością na północ. Oni myślą, że będziemy tak krążyć.
                Shane wycofał i znowu wjechał na ulice miasta. Co chwilę mijaliśmy jakiegoś martwego, a czasami mniejsze stada. Przy południowym wylocie z miasta działo się coś, co przyciągało zombiaków.
                Mój brat przecinał szybko ulice. Zdenerwowanie malowało się wyraźnie na jego twarzy. Wszyscy byliśmy zestresowani całą sytuacją. Czuliśmy się jak więźniowie tego miasta, w którym to nasi przeciwnicy mają przewagę. Bawili się z nami w kotka i myszkę.
                Shane wyhamował gwałtownie. Poleciałam do przodu i prawie przywaliłam głową panel pomiędzy siedzeniami, ale Luke załapał mnie i pociągnął w tył. Mój brat zaczął szybko cofać. Spojrzałam na drogę.
                - To już jest chore - szepnął Hemmings, a ja jedynie kiwnęłam głową.
Na ulicy została rozstawiona zagroda, a w niej stado zombie próbujących złapać zwisające ze sznurka mięso.
                - Zaraz zwymiotuję - wymamrotała Mary i zakryła usta dłonią.
Nie dziwiłam się jej. Pomiędzy kawałami poszarpanego mięsa wisiały dłonie i nogi. To było ciało jakiegoś człowieka.
                - Shane, jedź szybciej - szepnęłam i potrząsnęłam jego ramieniem.
Chłopak kiwnął głową i robiąc gwałtowny skręt, zostawił za sobą zagrodę.
                Calum ponownie zaczął kierować Shane'm, ale tak jak ja powiedziałam. Uciekniemy stąd.
Ominęliśmy centrum miasta szerokim łukiem, powoli zbliżając się do miejsca naszego poprzedniego spotkania z gangiem.
                Nagle dookoła wozu rozległy się wrzaski, łupnięcia i wystrzały. Jedna z zakratowanych szyb potłukła się od kuli i kawałki szkła rozleciały się po całym tyle. Wszyscy przerażeni odsunęli się od ścian.
                - Panno Wilson!
                Ledwo wychwyciłam jak ktoś mnie wolał. I nie był to byle kto tylko Deryl. Czułam całą zawartość mojego żołądka podchodząca do gardła. Nie odpuścił. Dorwie nas i zrobi z naszych ciał ucztę dla martwych.
                - Ashton trzymaj mnie mocno. Michael jak dam ci znak otworzysz drzwi - rzucił szybko Charlie, ładując dwa pistolety.
                - Co ty zamierzasz zrobić? - zapytała Mary, której oczy powiększyły się pod wpływem strachu.
                - Powystrzelam ich jak kaczki - warknął i stanął przy wyjściu.
                Kiwnął głową i wszystko się zaczęło. Szybko otwarte drzwi, kilka strzałów, wrzask bólu, powrót. Chłopak powtórzył jeszcze dwa razy serię, ale musiał przerwać, bo motocykliści chyba oprzytomnieli i zrozumieli, co się dzieje. Ofensywa była masakrą. Grad kul sypnął prosto w ściany naszego wozu.
                Rozejrzałam się szybko po wnętrzu, poszukując niepotrzebnych rzeczy. Mój wzrok padł na lodówkę turystyczną, która od kilku dni stoi pusta. Złapałam ją i wcisnęłam Calumowi na kolana.
                - Wyrzuć to przez okno – wytłumaczyłam, widząc jego pytający wzrok - Jeżeli pierwszy padnie reszta będzie musiała się zatrzymać.
                Kiwnął głową i szybko opuścił szybę. Podniósł lodówkę, która po chwili znikła na zewnątrz. Usłyszałam krzyk, ostre hamowanie i dźwięk ocierania metal o metal.
                Mam nadzieję, że pierwszy jechał ten skurwysyn.
                - Zostają w tyle! - krzyknął zadowolony Shane i trochę spokojniejszy rozłożył się na fotelu.
                Ja nie byłam spokojniejsza. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec.
_____________________________________________________________________
Rozdział krótki, ale nic na to nie poradzę…
Do końca dwa rozdziały + epilog!
Następny rozdział za tydzień ;)