niedziela, 27 grudnia 2015

Rozdział 22 (Dzień 180)

            To, co się działo dwa dni po śmierci Elizabeth, było czystym szaleństwem. 
            Shane zniknął tej samej nocy i nadal nie wrócił. Nikt nie wie, gdzie się skierował ani po co. Przepadła. Nie wiedziałam do czego może być zdolny, będąc w takim stanie w jakim nas opuścił, ale mam nadzieję, że wróci. Cały i zdrowy.
            Chłopaki wpadli w zbiorową rozpacz, nie mogąc się pozbierać. Ciągle podsycali swój smutek wspomnieniami o Eli i do tego na zmianę wylewali morzę łez. Żadne słowa otuchy im nie pomagały, bo oni nadal woleli swój sposób na żałobę.
            Mia pracowała za nas wszystkich. Dbała, żeby żadne z nas nie umarło ani z pragnienia, ani z głodu. Harowała całymi dniami, zbierając drewno, a następnie rozpalając ognisko oraz chodząc nad rzekę po wodę i próbować złowić jakieś ryby.
            A ja? Ja zamknęłam się w sobie i nic nie robiłam. Dosłownie. Nie sięgałam po wodę, a gardło pali mnie z pragnienia, ani nie brałam posiłków podstawianych mi pod nos pomimo, że mam wrażenie, że mój żołądek próbuje sam siebie zjeść.
            Nie potrafiłam wykonać żadnego ruchu, bo każde nawet najmniejsze drgnięcie wywoływało we mnie ból po stracie siostry. Nie miało to sensu, ale, tak właśnie się czułam. Ból psychiczny i fizyczny owładnął mną całą.
            Dokładnie rozpamiętywałam każdy szczegół, analizowałam go, aby zrozumieć, dlaczego akurat ja to zrobiłam. 
           
            Ucisk na moją dłoń, wywołany zaciskającym się palcami Elizabeth, trzepotanie powiek, a nareszcie otwarcie oczy, na które tak czekaliśmy i do tego ten dźwięk... Dźwięk, który wydaje martwy, gdy wyczuwa coś czym może się pożywić. Jej oczy były mętne z słabo zarysowanymi źrenicami. Bardzo dobrze wiedzieliśmy, co to oznacza. 
            Elizabeth nie jest odporna i umarła. 
            Gwałtowny szloch wyrwał się z mojej piersi po bardzo długim wydechu.. Shane objął mnie po czym sam zaczął płakać. 
            Mała dziewczynka, która zawsze dawała nam siły i zaskakiwała na każdym kroku nie żyje. 
            Poczułam pustkę jaka pojawia się w moim sercu. Coś we mnie się skończyło. Na zawsze. 
            Sięgnęłam po pistolet, leżący niedaleko mnie i wstałam na równe, nieco dygoczące, nogi.       
            Wiedziałam, co muszę zrobić i akurat w tym momencie byłam świadoma, że tylko ja będę na tyle silna, żeby to zrobić. Nie Shane, bo pomimo wszystko on będzie osobą, która najbardziej się załamie. Nie chłopaki, bo nie byli tak blisko śmierci, co ja i nie wiedzą, co to znaczy. Nie Mia, bo nie ważne na jak silną wygląda, tak naprawdę jest delikatna. Nie oni tylko ja.
            - Jess – odezwał się Shane skrzekliwym głosem. 
            - Muszę to zrobić - szepnęłam - Dobrze o tym wiesz. 
            Mój brat odsunął się od Elizabeth i schował twarz w dłoniach. W tej chwili wyglądał jak małe, bezbronne dziecko, które próbuje ochronić się przed potworami. 
            Wymierzyłam dokładnie i odwróciłam głowę, zaciskając oczy oraz mając nadzieję, że cały ten obraz nie zniszczy, aż tak bardzo mojej psychiki. 
            Strzeliłam, a Elizabeth zamilkła na wieki. 
            Usłyszałam szelest. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam chłopaków, którzy nieśli wodę w butelkach oraz cudem złowione ryby. 
Luke rzucił wszystko, co miał w dłoniach i podbiegł do mnie. Poczułam jak jego silne ramiona zgarniają mnie w uścisk, którym próbuje uchronić mnie od rozsypki, ale to nie miało sensu. Miał wrażenie, że jestem źle sklejonym wazonem, który kawałek po kawałku się rozpada.
            - Wykopcie niedaleko dół. Niech będzie bardzo głęboki – szepnęłam do niego i poczułam jak kiwa lekko głową.
            Nie pomagałam kopać, ani nie poszłam razem z wszystkimi, gdy Elizabeth leżała już na dnie, będąc przysypywana piachem. 
            Jak usiadłam w jednym miejscu, tak siedzę tutaj do teraz, rozpamiętując te kilka minut, podczas których straciłam siostrę. 

Nie wiem ile potrafiłabym, tak tkwić, nic nie robiąc, gdyby nie krzyk gdzieś niedaleko nas. 
            Ktoś wolał o pomoc. 
            Nie ważne jak duża żałoba mną owładnęła, nie potrafiłam zignorować kogoś, proszącego o pomoc. 
            Zerwałam się z miejsca podobnie jak reszta i łapiąc w biegu broń wyszliśmy z wąwozu. Pomimo długiej przerwy i ostatnich złych dni nie straciliśmy całej wprawy oraz nadal działaliśmy instynktownie.
            W odległości kilku metrów od nas stała dziewczyna, podtrzymująca drugą osobę. Podbiegłam do niej jak najszybciej, ignorując ból nadal nie wygojonej rany łydki. 
            Stanęłam tuż przed nią i zauważyłam, że jest niewiele starsza ode mnie, ale tak samo jak ja zdeterminowana.
            Osobą, którą podtrzymywała był Shane. 
            - Gdy go znalazłam był jeszcze przytomny i mnie tu skierował - wysapała.
______________________________________________________________________

Przepraszam za to opóźnienie, ale gdzieś uciekło mi kilka godzin i nie mogłam ich znaleźć...

Chciałabym podziękować za tak wiele miłych komentarzy, które będą dla mnie motywacją przy pisaniu kolejnych rozdziałów. Jesteście wspaniali!

Wiem, że rozdział może być trochę kiepski, ale mi się podoba pomimo tego, że jest krótki.

Kolejny rozdział 08.01-10.01.2016 

Tak przy okazji udanego Sylwestra i wszystkiego dobrego w Nowym Roku!


piątek, 11 grudnia 2015

Rozdział 21 ( Dzień 177/178)

 Nie wiem, jak długo szliśmy wąwozem. Straciłam rachubę z powodu bólu, zmęczenia, głodu i kolejnych minut bez odnalezionych przyjaciół. Słońce już dawno zaszło. 
            Szliśmy cały czas przed siebie, zmuszając nasze nogi do zrobienia kolejnego kroku w całkowitych ciemnościach. Każdy szelest był podejrzany, a wiedzieliśmy, że amunicji mamy bardzo mało. 
            Spojrzałam na zmęczoną twarz brata, którą ledwo dostrzegłam w mroku. 
            - Ile już idziemy? - zapytałam słabym głosem. 
            - Około cztery godziny - szepnął i oblizał spierzchnięte usta - Nie mogli się przecież, aż tak oddalić. 
            Pokiwałam jedynie głową i znowu wlepiłam wzrok w swoje stopy, pilnując ich, aby o nic się nie potknęły. Jakbym upadła to już bym nie wstała. 
            Droga mijała spokojnie, a ściany wąwozu obniżały się stopniowo. W mojej głowie pojawiła się myśl, że reszta już dawno mogła wyjść z parowu, a my dalej szliśmy, poszukując przyjaciół.    
Odepchnęłam od siebie ten scenariusz i te jeszcze czarniejsze, które przewijały mi się przed oczami. 
            Jeszcze trochę i ich znajdziemy. Jeszcze trochę. 

XXX 

Potknęłam się kolejny raz, ale silne ramię Shane'a mnie podtrzymało. 
            Czas leciał nam wolno. Teraz nawet mój brat przestał zwracać na niego uwagę. Nie mieliśmy nawet siły, żeby narzekać. Próbowaliśmy nawzajem utrzymać się na nogach, bo wiedzieliśmy, że jeżeli jedno upadnie, drugie także. 
            Łydka pulsowała bólem, który wyciskał ze mnie pojedyncze łzy, które zostały mi z odwodnionego i przemęczonego organizmu. 
            Szliśmy dalej. 
            Myślałam, że to ja będę tą, która nie wytrzyma. Myliłam się. 
Shane padł, pociągając mnie za sobą, a ja już nawet nie starałam się nas ratować przed zetknięciem z twardą ziemią. 
            Nie dziwiłam się, że Shane poddał się szybciej niż ja. Większość drogi łapał mnie i podnosił na duchu. 
            Westchnęłam, gdy moje opuchnięte stopy już nie musiały dłużej utrzymywać mnie w pionie. 
            Przekręciłam się na plecy, zdobywając się na wysiłek, aby usiąść i przewrócić Shane'a, bo leżał przyciśnięty policzkiem do ziemi. 
            Oddychał miarowo i spokojnie. Potrząsnęłam nim, ale nie zareagował. Zemdlał z wycieńczenia. 
            Zdjęłam z siebie bluzę, a po moim ciele przeszedł dreszcz, ale nie zwróciłam na to uwaga. Narzuciłam na brata materiał, chcąc w kiepski sposób ochronić go przed wychłodzeniem. 
            Opadłam znowu na plecy i wtedy to poczułam. 
            Zapach palonego drewna i jedzenia. Na początku uznałam, że to przez głód wyczuwam tego typu zapachy, ale z minuty na minutę woń była coraz wyraźniejsza. Wcześniej tego nie wyczuliśmy, ale byliśmy bliżej naszego celu niż nam się wydawało. 
            W spowolnionym tempie podniosłam się na równe nogi i zrobiłam kilka kroków. Zza zakrętu, który miałam przed sobą wydobywała się lekka poświata, która była kolejną rzeczą, której nie zauważyliśmy. Moje stopy zaczęły stawić większe i szybsze kroki, których nie potrafiłam kontrolować. Wypadłam tuż przed obozowiskiem. 
            Dostrzegłam chłopaków z bronią w momencie, gdy zadrżały mi nogi i upadłam. 
            Usłyszałam kilka osób, biegnących w moją stronę. 
            - Idźcie po Shane'a - powiedziałam i pozwoliłam sobie na odpoczynek. 

XXX 

Obudził mnie krzyk. 
            Nie mogłam otworzyć oczu, moje ciało wręcz wrzeszczało, żebym się nie ruszała. 
            Krzyk się powtórzył. 
            Delikatnie uchyliłam powieki. Poczułam przeszywający ból gdzieś w czaszce. Jęknęłam i zaczęłam się podnosić. 
            Mrużąc oczy, obejrzałam całe otoczenie. Obozowisko mieściło się na samym zakończeniu wąwozu. Ściany parowu były idealnym zabezpieczeniem boków i tyłów. Ogromna płachta rozciągnięta nad wąwozem dawała osłonę przed deszczem lub słońcem. Wypalone palenisko nadal dymiło. 
            Spojrzałam w stronę, z której dochodziły krzyki i zamarłam na dosłownie kilka sekund, aby po chwili zerwać się z miejsca, mając gdzieś ból. 
            Na kilku warstwach koców leżała związana Elizabeth, a obok niej klęczała Mia, która obmywała jej twarz i robiła kompresy.
            - Co się stało? – zapytałam, patrząc bezradnie na moją siostrę. 
            - Tak mi przykro, Jess - wychlipała blondynka, nie patrząc mi w oczy. 
Spojrzałam na nogę dziewczynki okrytą prowizorycznym opatrunkiem. Zdjęłam go i ujrzałam zainfekowaną ranę ogromnej wielkości. Pomimo zmian skórnych widziałam dokładnie ślady zębów. 
Złapałam się za głowę i opadłam na ziemię. Zaczęłam szybko oddychać i nie potrafiłam tego opanować. 
            - Gdzie... Jest... Luke? 
            - Spokojnie - powiedziała Mia, obejmując mnie ramieniem - Nad rzeką z chłopakami. Próbują złowić ryby i nabrać jak najwięcej wody. 
Pokiwałam głową, nadal szybko oddychając. Załamałam się. 
            - Jak to się stało? – zapytałam, wybuchając płaczem. 
Jedna z dwóch osób, dzięki którym przetrwałam początek tego piekła właśnie umiera. To dla Elizabeth walczyłam o przetrwanie. 
            - Do wąwozu wpadło kilku martwych. Staraliśmy się ją chronić, ale Eli postanowiła być tą dzielną i wyskoczyła przed nas, żeby kopnąć jednego, a wtedy kolejny... 
Kolejne łzy i szloch wydobyły się ze mnie. Czułam gładzącą moje plecy dłoń Mii, ale to nic nie dawało. Jedyne, co w tym momencie czułam to rozgrywający ból psychiczny. 
            Jedyną nadzieją dla Elizabeth była odporność. 
            - Jak długo jest w Fazie Gorączki? 
            - Jakieś trzy godziny, ale byliście tak wycieńczeni, że nie dało się was obudzić.
Od dłuższego czasu nie słyszałam krzaków. Spojrzałam na siostrę i zauważyłam, że rozpoczęła się u niej Faza Omdleń. To już nie długo. 
            - Proszę, obudź Shane'a - szepnęłam i wzięłam Elizabeth za dłoń, którą ścisnęłam mocno, chcąc dać jej znać, że jestem z nią. 
Wiedziałam, że po tym omdleniu Eli obudzi się albo odporna, albo martwa. Nic nie zmieni faktu, że jest wrażliwa na ból, nawet to, że jest silna i zdrowa. Nie jest tak odporna na zranienia jak Shane albo ja.
            - Jess, co się stało? 
Nade mną pojawił się mój brat, patrzący zaspanym wzrokiem w moje oczy i nie rozumiejąc całej sytuacji. 
Odwróciłam się od niego i spojrzałam ponownie na Elizabeth. Shane opadł na kolana koło mnie. 
            - Nie... - powiedział cicho, załamującym się głosem - O mój Boże. 
Położył dłoń na czole dziewczynki i lekko pogładził ją po włosach. 
            Poczułam ucisk, wywołany zaciskającym się palcami Elizabeth. 
            Wstrzymałam powietrze. To ten moment. Uważnie patrzyłam na lekko drgające powieki dziewczynki. Oczekiwanie było nie do wytrzymania. W końcu Eli otworzyła oczy.
            Odetchnęłam głęboko.

______________________________________________________________________

Wiem jestem okropna, bo rozdział miał się pojawić tydzień temu, ale zabrakło mi czasu...
Przez to moje postanowienie. Rozdziały będą pojawiać się co dwa tygodnie w weekend, bo będzie mi łatwiej pisać bez tej presji. 

Mam nadzieję, że mi wybaczycie i rozdział się spodoba :)

Kolejny rozdział w weekend 25.12-27.12

Do zobaczenia!

wtorek, 24 listopada 2015

Rozdział 20 (Dzień 176)

            Pierwszym dźwiękiem jaki wychwyciły moje uszy było wielokrotnie łamane gałęzie na dużej szerokości za nami. Następnym, jęki i warczenia, które już musiał wyłapać każdy z nas pomimo głośnych rozmów. Wstrzymałam oddech odwracając się za siebie, a reszta umilkła jak na zawołanie. 
            Rozejrzałam się po lesie, ogarniając drzewa, które rosły gęsto. Doskonale widziałam kilkoro zombie, idących prosto na nas, a za nimi kolejnych, którzy szli wolniej.
            - Biegnijcie - powiedziałam, zostając w tyle, aby w razie czego móc ich osłaniać.
Było ich za dużo, aby próbować wystrzelić każdego. Szkoda marnować amunicji.
            Shane zrównał się ze mną, aby w potrzebie łatwo mi pomóc.
            Oddalaliśmy się do martwych bardzo szybko, ale ostrożności nigdy za wiele. Biegliśmy dalej.
            Nagle z głośnym krzykiem z oczu znikli mi chłopaki z Elizabeth i Mią, którzy byli przed nami jakieś pięć metrów.
            Zatrzymałam się gwałtownie tuż nad skrajem głębokiego wąwozu. Spojrzałam na przyjaciół, którzy ciężko zbierali się do kupy po twardym lądowaniu.
            - Musicie szybko wyjść - powiedział Shane, oglądając się za siebie.
Po ich minach widziałam bardzo dobrze, że upadek odebrał im dech i nie podniosą się szybko.
            Pierwszy wstał Calum, który już po chwili próbował wdrapać się na górę po stromej ściance wąwozu. Jego starania okazały się zbędne, bo ziemia okazała się być mokra, przez co ześlizgiwał się z powrotem na sam dół.
            Shane położył się na poszyciu i podał dłoń brunetowi, ale nawet to w niczym nie pomogło, bo wąwóz okazał się być zbyt głęboki.
            Westchnęłam sfrustrowana. Znowu usłyszałam jęki, co musiało znaczyć tyle, co to, że zombie nas odnalazły.
            W głowie gorączkowo obmyśliłam kiepski plan, który w tym momencie musi nas wystarczyć.
Jeżeli zostanę tutaj z Shane'm to pewne, ze martwi zaczną wpadać do wąwozu, a jeżeli ciężko jest im się wydostać tutaj to nie wiadomo jak daleko znajdą miejsce, w którym uda im się stąd wyjść.
            - Rozdzielamy się - powiedziałam rzeczowo - Z Shane'm odciągniemy uwagę zombie od was. Będziemy ciągle kierować się na północ, a później zwrócimy. Wydostańcie się i rozbijcie gdzieś obóz.
            - To głupota - rzucił Michael - W taki sposób zawsze ginęli ludzie na filmach.
            - To nie film, Mikey. To rzeczywistość - mruknął Shane - Poradzicie sobie. Do zobaczenia.
            Spojrzałam na Luke'a. Jego oczy były utkwione we mnie. Lekko skinął głową, a ja odpowiedziałam mu tym samym. Była to cicha obietnica kolejnego spotkania.
            Złapałam brata za łokieć i pobiegliśmy, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu.
            Czułam coraz lepiej palący ból w zranionej łydce. Utrudniało mi to w każdym kroku. Shane biegł koło mnie, krzycząc na całe gardło. Byłam pewna, że cały plan wypalił, bo jedyne odgłosy to te wydawane przez zombie, a nie dodatkowo wrzaski moich przestraszonych przyjaciół.
            Zatrzymałam się zziajana i opadłam na ziemię. Ból nie pozwalał mi już ustać na nogach, a wiedziałam, że za kilka minut znowu będę musiała biec, bo Shane narobił wystarczającego hałasu, aby ściągnąć tu martwych.
            Spojrzałam na słońce, przedzierające się przez gałęzie i szybko oszacowałam, że do zachodu zostały jeszcze jakieś dwie godziny. Po zmierzchu lepiej żebyśmy byli znowu wszyscy razem jeżeli chcę z Shane'm na pewno przeżyć.
            Szybko wstałam, widząc pierwszą nadciągającą falę zombie.
            - Biegniemy jeszcze kilometr, a później do wąwozu? - zwróciłam się do brata, ciągle obserwując martwego.
            - Co z twoją kondycją? Czyżby zabawy z Luke'iem jej nie poprawiły? - zapytał zgryźliwie.
            - Z moją kondycją wszystko dobrze, ale nie wiem czy moja łydka to wytrzyma - fuknęła, odwracając się na pięcie i ruszając truchtem.
            - Przepraszam – powiedział, szybko mnie doganiając - Kilometr i schodzimy.
______________________________________________________________________

Powracam z krótkim rozdziałem i jakąś akcją.

Krótkie info: przez pewien okres czasu mogę spóźniać się z rozdziałami lub dodawać je, co dwa tygodnie, ale o tym będę Was informować.

niedziela, 15 listopada 2015

Powracam!

Bez dłuższego wstępu powracam!
Kolejny rozdział pojawi się 24.11.
Mam nadzieję, że nadal jest tu ktoś, kto będzie czytał tę historię.
Do zobaczenia niedługo!

wtorek, 1 września 2015

Zawieszam

Jestem zła na siebie, bo postanowiłam zawiesić bloga.

Zawiodłam siebie i możliwe, że i Was.
Przepraszam za to, ale już nie mam tego samego zapału, nie mam tyle samo czasu i nie mam, tak samo dużo weny, co na samym początku.
Chcę zrobić sobie wolne od blogowania, co nie zmienia faktu, że przez ten czas będę pisać i gdy tylko wrócę po tym miesięcznym urlopie, będę mieć dla Was mnóstwo nowych rozdział.
Obiecuję, że nie zostawię tych blogów, bo jest to coś, co mi się spodobało i doprowadzę do końca te wszystkie historie, które zaczęłam.

Do zobaczenia za miesiąc!

wtorek, 25 sierpnia 2015

Rozdział 19 (Dzień 175/176)

Spojrzałam w bok i zauważyłam kopyta jelenia. Serce podeszło mi do gardła, bo właśnie tratował mój pistolet. Westchnęłam sfrustrowana swoją głupotą. Mogłam wziąć dwa. 
Czułam jak energia ze mnie ucieka, a wraz z nią cała chęć do życia. Jestem pewna, że jednak ta rozcięta łydka jest w gorszym stanie niż przypuszczałam. Ogarnęło mnie całkowite otumanienie, które utrudniało mi jakiekolwiek myślenie. 
Usłyszałam tupot stóp, a po chwili strzały. Jeleń padł pyskiem do mnie, a ja mimowolnie krzyknęłam ze strachu. Zaczęłam w panice wyczołgiwać się spod samochodu. Nie wiedziałam dlaczego, aż tak przestraszyłam się martwego zwierzęcia, ale panika mnie przerosła. Gdy tylko podwozie znikło, kulejąc podniosłam się na nogi i wpadłam prosto w czyjeś ramiona. 
- Już jestem przy tobie. 
Ciepły oddech Luke'a delikatnie poruszył moimi włosami, przedzierając się, aż do skóry. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz, który przy okazji mnie uspokoił. Odetchnęłam głęboko, pozwalając, aby panika całkowicie mnie opuściła. 
- Jess, to było genialne i zarazem głupie - powiedział Shane, odrywając mnie od Luke'a, aby samemu mnie objąć - Nie rób tak więcej. Jasne? 
Pokiwałam głową, ciesząc się, że Shane zachował się jak on i brat w jednym. 
- Mamy problem - powiedział Michael, świecąc sobie latarką i wachlując się przed parą, wylatując spod maski - Dalej nie pojedziemy. 
Całe moje ciało spięło się. Jesteśmy w jakimś lesie, dokładnie niewidomo gdzie. Mamy długą drogę przed sobą i będziemy musieli zostawić wszystkie zapasy oraz rzeczy w samochodzie. W dodatku resztę drogi musimy przebyć na piechotę, a przynajmniej do momentu, gdy znajdziemy jakiś nowy wóz. 
- Naprawdę nic nie da się zrobić? – zapytałam. dopadając brzegu samochodu tuż koło Michael'a. 
- Bez nowych części? - odpowiedział mi pytaniem na pytanie - Nic.
Westchnęłam zrezygnowana. Genialna wiadomość. 
- Wejdźmy do środka, bo nie czuję się dobrze, będąc na zewnątrz - powiedział Shane, zamykając maskę i po niej wchodząc do środka. 
Wgramoliłam się tuż za bratem, zostawiając za sobą krwawy ślad. Zmęczenie ogarniało mnie na nowo, a frustracja, którą odczuwałam zepsuciem wozu znikała. 
Opadłam na kanapę i zaczęłam głośno oddychać tym samym zwracając na siebie uwagę Luke'a. 
- Jess... 
- Daj mi apteczkę - przerwałam mu.
Chłopak przestraszył się i po ciemku zaczął szukać apteczki. 
- Włączcie tą cholerną lampkę - warknął blondyn, robiąc dużo hałasu. 
Nagle wszystko zostało oświetlone przez małą lampkę na baterie, a ja zauważyłam, że krwi jest więcej niż myślałam. Luke podał mi apteczkę. Dłonie trzęsły mi się i bardzo dobrze wiedziałam, że sama się nie opatrzę.
Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy z pomocą przyszła mi Elizabeth. Spojrzałam na nią zdziwiona. Dziewczynka otworzyła mi apteczkę i popatrzyła na mnie pytająco. 
- Potrzebne jest zszywanie? - zapytała, a ja pokręciłam głową - To dobrze. Tego bym nie zrobiła. 
Po raz kolejny zdziwiłam się jej dorosłym podejściem. Dokładnie przeglądałam się ruchom dłoni Elizabeth, gdy zakładała mi całkiem dobry opatrunek uciskowy. 
- Skąd ty to umiesz? - spytałam słabym głosem. 
- Warto czasami przypatrywać się jak pracujesz. 
Posłała mi piękny uśmiech, a mi zrobiło się ciepło na sercu. 
Cała podróż zmieniła naszą rodzinę. Ja stałam się pewniejsza siebie i odważna. Shane zmienił się w prawdziwego brata, który ma jakieś uczucia, ale Elizabeth... Ona wydoroślała. To jest też przykre. Ma tylko sześć lat, a z samych obserwacji nauczyła się opatrywać ludzi. Miałam ochotę przez to płakać. 
- Musimy pomyśleć, co dalej - powiedział Calum, wyciągając mnie z moich myśli. 
- Będziemy iść na piechotę - rzucił Shane i wzruszył ramionami - Znajdziemy jakieś miasto, a w nim może samochód. Wrócimy po nasze rzeczy i będzie dobrze. 
To nie był dobry plan, ale czy mamy coś innego? Możemy nie dać sobie rady, a mamy jeszcze trochę lasu do przebycia. Jeżeli z samochodem nie poradziliśmy sobie z jeleniami to. co będzie, gdy będziemy iść? 
- Jakoś to będzie - mruknął Luke, siadając koło mnie i obejmując. 
- Tak - szepnęła i oparłam głowę na jego ramieniu.

XXX

            Zarzuciłam na plecy duży plecak z rzeczami swoimi oraz Elizabeth, a także zapasami z jedzeniem i spojrzałam na resztę, która była już gotowa do drogi. Ustaliliśmy, że wyruszymy w samo południe i tak właśnie jest. Słońce świeci w zenicie, a my zostawiamy nasz ukochany wóz.
            Znowu towarzyszyły mi złe przeczucia, ale to u mnie już chyba normalne. Powoli zaczynałam się przyzwyczajać do moich psychicznych niepewności. Zrozumiałam, że to mój mózg ciągle podsuwa mi, co gorsze scenariusze, które nie mają prawa się ziścić.
Rozluźniałam się i z lekkim uśmiechem złapałam dłoń Elizabeth. Dziewczynka radośnie zaczęłam podskakiwać i się śmiać, gdy ją obracałam. Chwila spokoju…
Nie sądziłam, że aż tak bardzo mogę się mylić. W tej teraźniejszości nie można być spokojnym. Nawet przez kilka minut.
______________________________________________________________________

Nudy, nudy, nudy *ziew*

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Rozdział 18 (Dzień 175)

Powoli zbliżyliśmy się do zjazdu na 54. Po kilku postojach i problemach z wozem byliśmy coraz bliżej przekroczenia granicy między Karoliną Północą, a Wirginią. Tym samym przygotowywałam się psychicznie na przebycie małego fragmentu parku Great Smoky Mountains. Muszę przyznać sama przed sobą, że boję się tego, co może nas tam spotkać. Mam złe przeczucia, które zaciskają mi żołądek w supeł. 
Zrobiliśmy krótki postój, aby szybko zjeść i przejechać dłuższą drogę. Michael postawił koło mnie metalowy spodek z zimną potrawką z puszki. Wiedziałam, że nic nie przełknę, ale musiałam to w siebie wepchnąć, aby nikt nie myślał, że postanowiłam się głodzić. Śmierć głodowa w tych czasach to głupota. Małymi kęsami pochłaniałam obiad, który pomimo niesprzyjających warunków, był pyszny. Patrzyłam ciągle na talerz, mając gdzieś całe otoczenie wszystko, co się działo dookoła mnie. Wyłączyłam się. 
- Jest, jesteś z nami? - zapytał Calum, lekko mnie szturchając. 
- Tak - odpowiedziałam mechanicznie. 
- Zbieramy się - powiedział mi brunet i zabrał mój talerz. 
Przez chwilę wpatrywałam się w swoje kolana, ale szybko się otrząsnęłam i wsiadłam do środka. Teraz czeka nas najgorsza część podróży. 
Zajęłam szybko kanapę, mając nadzieję, że prześpię ten fragment i nie będę się ciągle stresować. Ułożyłam się wygodnie, wykorzystując bluzę któregoś z chłopaków jako poduszkę. Zamknęłam oczy, ale po chwili poczułam jak ktoś splata swoje palce z moimi. Uśmiechnęłam się sama do siebie, nie musząc nawet sprawdzać, kto to był. 

XXX

Wrzask. Elizabeth wrzeszczy, a razem z nią chłopaki i Mia. Chyba nawet płacze, ale nie jestem pewna. Uchyliłam powoli powieki nieświadoma powagi całej sytuacji.
Leniwie przeciągnęłam się i sennie uśmiechnęłam. Otworzyłam szerzej oczy, gdy spojrzałam na przednie siedzenia, a na nich leżała zbita szyba. Całe szkło, które miało wytrzymać kule pistoletów, mające na celu chronić kierowcę i pasażera leżało w kawałkach na fotelach. Spojrzałam na tył samochodu i zobaczyłam Elizabeth zapłakaną na środku wozu, a reszta siedziała oparta plecami o tylne drzwi. Wyglądali na przestraszonych. 
- Co tu się dzieje? – zapytałam, podnosząc lekko głos. 
- Ciszej - warknął szeptem Calum - One tutaj jeszcze mogą być. 
Ześlizgnęłam się z kanapy i na kolanach podeszłam do Elizabeth. Dziewczynka wpadła w moje ramiona i zaczęła łkać w moją koszulkę. Delikatnie głaskałam jej blond włosy, patrząc ciągle zaskoczona na przyjaciół. W zapadającym mroku widziałam coraz słabiej, ale tego strachu nie ukryje się nawet w największych ciemnościach. 
- Co tu się stało? - zapytałam ponownie, bo nadal nie dostałam odpowiedzi. 
- Wjechaliśmy do Great Smoky Montains, gdy nagle coś wskoczyło nam na maskę. Shane zahamował gwałtownie i walną w kolejnego. Silnik zgasł i już nie chciał odpalić. Utknęliśmy tutaj, a ich było coraz więcej. Naskakiwały na wóz i próbowały go staranować z każdej strony. A ciebie nie dało się obudzić w żaden możliwy sposób - odpowiedział mi Michael. 
- Czy tym czymś były jelenie-zombie? - zapytałam zaskoczona. 
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami, a z gardła Elizabeth wydobył się głośny szloch jakby same słowa ją przestraszyły. 
Nagle cały wóz się zatrząsnął, a tylne drzwi samochodu lekko odskoczyły odpychając moich przyjaciół, którzy zapierali się nogami. Ile siły mają te zwierzęta, że udało im się przepchnąć drzwi, które otwierają się na zewnątrz, do środka? 
Wstałam na równe nogi i próbowałam się na nich utrzymać przy ogromnej sile wstrząsów powodowanych uderzeniami jeleni. Wyciągnęłam zza spodni pistolet i koślawo ruszyłam w stronę siedzeń. W głowie formował mi się plan, który może się powieść. Stanęłam na kanapie i wychylając tylko głowę i dłoń z pistoletem rozejrzałam się za pierwszym jeleniem. Zwierz stał i dziko kopał ziemię. Wycelowałam. Huk rozszedł się po całym lesie, a mała główka jelenia roztrzaskała się od pocisku. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie czułam strachu tylko złość. To coś zniszczyło nasz wóz, który stał się naszym domem. 
Wyjrzałam ponownie i zobaczyłam dwa inne jelenie, spożywające mięso tego, którego zastrzeliłam. Miałam szansę. Przeszłam na przednie siedzenie i całkowicie ignorując słowa sprzeciwu przyjaciół, wdrapałam się na dach. Poczułam pieczenie w łydce i zabarwiające się na czerwono spodnie. Genialnie. Rozcięłam sobie nogę o jakiś kawałek szkła. 
Stanęłam i spojrzałam z góry na dwa jelenie. Wymierzyłam i oddałam idealny strzał. Kolejny jeleń padł. Ostatni spojrzał na mnie dziko i niespodziewanie uderzył rogami w samochód. Wóz zatrząsnął się, a ja straciłam równowagę. Upadłam boleśnie na plecy i zaczęłam kasłać. Kolejny atak zwierzaka podniósł odrobinę samochód. Mimowolnie sturlałam się z dachu i spadłam na kamienistą drogę. Czułam jak wszystko we mnie protestuje i głośno krzyczy o poobijaniu. Dudnienie kopyt przywrócił mi trzeźwe myślenie. Szybko przeczołgałam się pod samochód.
Dziękuję, że ma on wysokie podwozie.
 _____________________________________________________________________

I jest więcej akcji!



niedziela, 2 sierpnia 2015

Rozdział 17 (Dzień 172)

  Patrzyłam jak Elizabeth żegna się z Gigi i jej rodziną. Dziewczynki bardzo się polubiły i nic dziwnego, że podczas ich pożegnania polały się łzy. Odwróciłam się na pięcie, wpadając prosto w żelazny uścisk Matta. 
Od ataku gangu minęły dwa dni, a mieszkańcy szkoły wylizali się z ran i pogrzebali poległych. Matt okazał się być dobrym przywódcą, bo dzięki jego organizacji oni zaczęli ścigać napastników, gdy ja siedziałam i opatrywałam ludzi, i w końcu się ich pozbyli. Wszyscy przyjęli wiadomość o zlikwidowaniu gangu z ulgą, bo był to już czwarty atak. 
Zaczęłam tracić powietrze, a Matt nadal zgniatał mi żebra. 
- Za chwilę mnie udusisz - wysapałam, uderzając lekko dłońmi o boki jego klatki. 
- Przepraszam - rzucił, odstawiając mnie na ziemię - Będzie mi was brakować. Wprowadzaliście tutaj nietypowe reguły. 
- Cała przyjemność po naszej stronie - powiedziałam i puściłam mu oczko. 
Z prawego korytarza usłyszałam uniesione głosy. Zza rogu wybiegł Shane razem z Ashtonem, rozrzucając za sobą masę ubrań. Śmiał się jak szalony, przepychając się między ludźmi. Po jego niepowodzeniu u Mii nie było widać śladu. Chyba, że wczorajsze upicie się do nieprzytomności z chłopakami zalicza się do jakiejś kuracji leczącej złamane serce. Do tej pory zastanawiam się, skąd wytrzasnęli tyle alkoholu i jak to możliwe, że udało im się wjść z takiego stanu upojenia bez szwanku.
- Shane, kretynie, oddawaj ubrania! - wrzasnął Michael, wbiegając na korytarz. 
Za nimi wpadła pozostała trójka, a najlepsze było to, że wszyscy byli w samych bokserkach. Parsknęłam, chcąc powstrzymać śmiech. 
- Nadal nie mogę uwierzyć, że pomimo, że żyjemy w świecie zombie to oni nadal potrafią zachowywać się, tak zwyczajnie - powiedział Matta, śmiejąc się cicho. 
- Właśnie to w nich kocham - szepnęłam, a po chwili się zreflektowałam, widząc jak Luke z bandażem na obojczyku szarpie się o koszulkę z Calumem, który nadal miał opatrunek na ramieniu - Mieliście nie szaleć przez najbliższe kilka dni! Gdzie jest Mia, która miała was pilnować!? 
Ludzie dookoła chichotali pod nosami, oglądając całą scenę. Mnie też w pewnym stopniu bawiła, ale w sprawach medycznych jestem poważna. Nie mogę pozwolić, aby szwy któregoś z tej dwójki puściły, tak jak Luke'owi kiedyś. 
Ashton zatrzymał się nagle i z beztroskim uśmiechem popatrzył mi w oczy. Wyglądał śmiesznie, stojąc tak pośród ludzi w samych bokserkach i potarganych włosach. 
- Mogliśmy ją przez przypadek zamknąć w sali - rzucił i podstawił nogę przebiegającemu obok Shane'owi. 
Mój brat potknął się i wylądował twarzą na podłodze. Wstrzymałam powietrze i wypuściłam je z sykiem. Nie wiem, co gorsze. To, że Ashton zamknął swoją dziewczynę, aby poszaleć z chłopakami czy to, że właśnie prawie rozwalił nos Shane'owi. 
Podeszłam do Caluma i złapałam go za ucho jak małe dziecko. Po chwili dorwałam także Michaela. Wyglądali na przerażonych zaistniałą sytuacją. 
- W tej chwili macie się ubrać i iść po Mię. Za pięć minut odjeżdżamy i jeżeli was nie będzie to nie skończy się to miło - syknęłam.
Musiałam to zrobić inaczej nigdy byśmy nie wyjechali. Kocham ich, ale to dzieci, które jak zaczną się bawić, nie widzą końca i czasami potrafią przesadzić, tak jak Ashton z Shane'm.
Patrzyłam z zadowoleniem jak dwójka szybko się ubiera i biegnie w stronę korytarza z którego wybiegli. Zwróciłam się w stronę reszty, ale oni także już byli w trakcie zakładania swojej odzieży. Shane pomaszerował do naprawionego przez ludzi Matta wozu i zajął miejsce kierowcy. Luke z Calumem byli tuż za nim. Uśmiechnęłam się lekko, czując, że teraz to ja mam władzę w naszym gronie i to ja wydaję polecenia. 
Nie wiedziałam czy z świadomością posiadania tej władzy jest mi dobrze. Nie mogę zmienić się w kretynkę, która ogłupieje od nadmiaru władzy. Tę rolę wolę zostawić Shane'owi. Już jest kretynem, pozostaje mu jedynie ogłupieć. 
- Jakbyście jednak rozmyślili się z tym Portland, zawsze jesteście mile widziani tutaj - szepnął mi Matt. 
- Dziękuję - odpowiedziałam, ostatni raz go przytulając. 

XXX

Po wylewnych pożegnaniach chłopaków z mieszkańcami Wilkesboro wyjechaliśmy na 421, aby po chwili móc już mknąć w stronę 77. 
Dobrze było być we własnym samochodzie i gronie, w którym panowała o wiele przyjemniejsza atmosfera, odkąd Mia się ustatkowała. Muszę przyznać, że ona i Ashton wyglądają jak zwykła para, która nie widzi nikogo po za sobą. 
Shane został zraniony, pomimo tego jak bardzo starał się to ukryć. Widziałam jego smutny uśmiech za każdym razem, gdy patrzył na Mię z Ashem. Mi samej robiło się wtedy smutno, ale cieszyłam się szczęściem tej dwójki. 
Siedziałam oparta plecami o kanapę, na której leżał Luke i Calum. Za żadne skarby nie chcieli z nikim podzielić się miejsce, więc w tym wypadku wylądowałam na materacu razem z Michael'em. Próbowałam wsłuchać się w przekomarzania prowadzącego wóz Shane'a z zajmującą miejsce pasażera Elizabeth. Luke zaczęłam coś nucić pod nosem, co całkowicie oderwało moją uwagę od dwójki z przodu. Ma taki przyjemny głos. 
- Kocham cię, kocham cię, kocham cię. 
Blondyn nachylił się nade mną i zaśpiewał mi cicho do ucha. Jego ciepły oddech owinął moją szyję, a słowa spowodowały zbyt szybką akcję serca. 
Pomimo wszystko, dziękuję za całą epidemię i za to, że dzięki niej spotkałam chłopaków.

______________________________________________________________________

Powracam do Was po cholernie długim czasie! Wyjazd mi się przedłużył z mojej własnej woli i każdego dnia zastanawiałam się jak bardzo będziecie na mnie źli za to, że opóźniam dodanie rozdziały, ale... Co tam!

Rozdział krótki i nudnawy, ale obiecuję, że w następnym będzie o wiele więcej akcji!

środa, 8 lipca 2015

Informacja przeprosinowa

Z powodu małej ilości czasu (przygotowania do wyjazdu) i braku weny kolejny rozdział pojawi się w następnym tygodniu albo dopiero 28 lipca.

Przepraszam wszystkich, którzy czekali na rozdział.
Zawiodłam na całym polu...

sobota, 4 lipca 2015

Rozdział 16 (Dzień 170)

            Kucnęłam koło Luke'a i spojrzałam na jego twarz. Zagryzał wewnętrzne strony policzków, aby nie krzyczeć. Nigdy nie czułam takiej niepewności jak teraz, gdy podnosiłam jego koszulkę do góry. Rana tuż pod prawym obojczykiem na pierwszy rzut oka nie wyglądała groźnie, ale obficie wypływająca krew mówiła sama za siebie. 
            Do pokoju weszły jeszcze dwie osoby, pomagając wejść kolejne i niosąc jeszcze jedną. Wszyscy byli poszkodowani, a ja nic nie robiłam. 
            W myślach przypomniałam sobie zasady TRIAGE i odetchnęłam głęboko. 
            - Osoby, które mogą chodzi, niech staną pod ścianą - powiedziałam głośno i patrzyłam jak cztery sobą podchodząc pod ścianę w tym Calum – Ci, co nie mogą się podnieść, ale mnie rozumieją niech podniosą rękę lub dadzą o tym znać. 
Trzy osoby podniosły rękę. Ucieszyłam się, widząc jak Luke unosi swoją dłoń. Nie mogłam tracić czasu, bo czworo ludzi leży bez słowa na ziemi. Przeszukałam worek i wyciągnęłam z niego rękawiczki. Podeszłam do pierwszej osoby i jeszcze zanim przy niej klęknęłam zauważyłam jak jej klatka szybko się unosi. Młody mężczyzna miał poważną ranę w udzie, która prawdopodobnie przebiła całą nogę, co mogło spowodować wstrząs. 
            - Potrzebuję czyjejś pomocy - rzuciłam i cierpliwie czekałam, aż ktoś do mnie podejdzie. 
            - Co mam robić? - zapytał Calum, kucając przy mnie. 
            - Trzymaj jego nogi na takiej wysokości - uniosłam stopy mężczyzny i podałam je brunetowi - Nie opuszczaj ani trochę. 
Przez kolejną godzinę zajmowałam się osobami najbardziej poszkodowanymi, ciągle kontrolując stan tych, którzy kontaktowali. 
            - Pomogę - powiedziała Mia, stając w drzwiach. 
Spojrzałam na nią i pokiwałam głową. Jeszcze przez chwilę obserwowałam jak zakłada rękawiczki, a następnie bierze się za opatrywanie osób z najmniejszymi obrażeniami.
            Po kolejnych dwóch godzinach wszyscy, oprócz jednej kobiety, której uratować się nie dało po tym jak została postrzelona w głowę, zostali opatrzeni.
            Zrobiłam ostatni obchód sprawdzając opatrunki i stan świadomości pacjentów. Zatrzymałam się przy Luke'u. Usiadłam koło niego na podłodze i pocałowałam go w czoło. Chłopak jedynie przechylił głowę pod wpływem mojego dotyku, ale nie obudził się przez dużą dawkę morfiny. Wiedziałam, że przyda się w przyszłości. 
            - Jess - szepnął Matt - To Mary i Austin. Przejmą twoje obowiązki. 
Pokiwałam głową i z pomocą mężczyzny podniosłam się z podłogi. Wyszłam z pokoju i czułam jak cała adrenalina opuszcza moje ciało, a pojawia się znów ból głowy. 
            - Nie wiesz czy ktoś tu ma papierosy? – zapytałam, wiedząc, że teraz to mi się przyda. 
            - Mia od was - odpowiedział mi - Dziękuję ci, znowu i przepraszam, że zachowałem się wtedy jak dupek. 
Chciałam poklepać go po ramieniu, ale powstrzymałam się, bo nadal miałam krew na rękawiczkach i przedramionach. 
            - Rozumiem twoje zachowanie - powiedziałam jedynie i zaczęłam wchodzi po schodach na piętro mieszkalne. 
Otworzyłam łokciem drzwi do naszej sali i zobaczyłam rozmawiającą Mię z Shane'm. Mój brat ze smutną miną pokiwał głową, a widząc mnie ruszył od razu do mnie z wyciągniętymi ramionami. Pokręciłam głową i uniosłam dłonie do góry. 
            - Okey, później - rzucił i opadł na swój materac. 
            - Mia, chodzi ze mną i weź fajki - mruknęłam i machnęłam na dziewczynę. 
Zaczęłam iść korytarzem w przeciwną stronę niż ta, z której przyszłam. Weszłam do dużej łazienki. Spojrzałam w lustro i przechyliłam głowę, patrząc na oczy swojemu odbiciu. Miałam wrażenie, że zaczynają być zielone, ale to może być tylko wrażenie. 
            - Jestem - powiedziała Denis, wchodząc do łazienki. 
            - Odkręć mi wodę. 
Dziewczyna bez słowa wykonała moje polecenie. Strumień zaczął lecieć z kranu, a ja wcisnęłam od razu tam swoje przedramiona. Dokładnie myłam każdy fragment skóry od przedramion, aż do czubków placów. Ściągnęłam rękawiczki, zostawiając je w umywalce. Usłyszałam dźwięk ocierania zapałki o draskę. Odwróciłam się do tyłu w momencie, gdy Mia podeszła do mnie, trzymając w dłoni papierosa. Wetknęła mi go w usta, a ja zaciągnęłam się głęboko i przetrzymałam dym w płucach. Wypuściłam chmurę dopiero, kiedy poczułam jak nikotyna otumania mój organizm. Zmyłam ostatnią smugę zaschniętej krwi z przedramienia i mokrą dłonią zabrałam papierosa od dziewczyny. 
Osunęłam się po ścianie na podłogę i pociągając kolana do klatki piersiowej, ponownie się zaciągnęłam.
            Wytrzymałam tak długo w całym tym chorym świecie, a teraz mam wrażenie, że to wszystko mnie wyniszcza. Muszę martwić się o więcej osób, a właśnie strach o nie mnie niszczy. Nigdy nie czułam się tak słaba jak w tym momencie. Mam obowiązek dbać o swoich przyjaciół, teraz także Mię. Dziewczyna zyskała moją sympatię nie tylko dlatego, że przyszła i mi pomogła z rannymi, ale też z jeszcze jednego powodu. 
            - Zdecydowałaś - powiedziałam, na co ona na potwierdzenie pokiwała głową - I nie wybrałaś Shane'a. 
            - Nie - mruknęłam - Shane jest wspaniałym chłopakiem, ale on sam siebie niszczy, raniąc wszystkich dookoła. Nie potrafiłabym z nim stworzyć prawdziwego związku, nie martwiąc się jego skłonnościami samobójczymi. 
Zaśmiałam się, chociaż nic śmiesznego nie powiedziała. Zmęczenie daje o sobie znać. Skończyłam palić papierosa i wyciągnęłam dłoń po kolejnego. Mia rzuciła mi całą paczkę i zapałki do kompletu. Ucieszyłam się jak małe dziecko. Odpaliłam fajka i mocno się zaciągnęłam. 
            - Dobrze zrobiłaś – rzuciłam, wypuszczając dym - Shane jest dupkiem, chociaż nawet dupki chcą być kochani. Idź do Ashton i z nim porozmawiaj. On właśnie tego teraz potrzebuje po tym jak jego przyjaciel prawie zginął. 
            Mia pokiwała głową i wyszła. Zostałam sama ze sobą. Powieki same mi opadały, a dłoń nie miała siły podnieść papierosa do usta. Zgasiłam go o kafelkę, a następnie położyłam się na podłodze. Nie przeszkadzał mi chłód, bo cały dzień wykończył mnie całkowicie. Zamknęłam oczy tylko na chwilę. 

XXX

            Poczułam jak podłoga, na której leżałam zrobiła się miękka. Na ramiona ktoś zarzucił mi jakieś nakrycie, a obok siebie czułam ciepło, bijące od drugiej osoby. Uchyliłam powieki i spojrzałam na lekko uśmiechniętego blondyna. 
            - Obudziłem się, a ciebie nie było. 
Samotna łza spłynęła mi po policzku, gdy się do niego przytuliłam. Spokojnie. On tu jest. Wszystko z nim dobrze. 
            - Luke, ty kretynie. 
Podniosłam się na łokciach i pocałowałam go. Potrzeba jego bliskości była tak ogromna, że nie potrafiłam jej znieść. Pogłębiłam pocałunek, desperacko pragnąc, aby zatracić się w nim. 
            Nie miałam pojęcia, kiedy tak bardzo przywiązałam się do Hemmings. Ba! Z mojej strony to już nie jest przywiązanie tylko po prostu miłość. Nigdy nie czułam czegoś takiego względem żadnego chłopaka, a to uczucie w tej chwili wręcz mnie miażdżyło. 
            - Kocham cię - szepnęłam pomiędzy kolejnymi pocałunkami. 
Luke zamarł milimetr przede moimi ustami. O nie! Usłyszał to! Pomimo, że mój mózg był otumaniony włączył mi się tryb paniki. Co ja narobiłam!? On nie czuje tego samego, co ja. Jestem dla niego po prostu odskocznią od tej ponurej rzeczywiści, więc po cholerę mu to powiedziałam. 
            Blondyn uśmiechnął się ciepło i przytulił mnie mocno do sobie. Widziałam grymas bólu, gdy mnie ściskał. 
- Tak długo czekałem, aż to powiesz - mruknął - Też Cię kocham. 
Odsunęłam się od niego, dając mu ulgę od bólu. Pocałowałam go po raz ostatni i ułożyłam głowę na jego zdrowym ramieniu. Splotłam nasze palce i uśmiechnęłam się. 
            On mnie kocha. I wszystko staje się piękniejsze w tym popieprzonym świecie.
______________________________________________________________________

Uuuuuu! Luke żyje (inaczej zostałabym zabita, gdyby nie przeżył) i jest nasza Lessie <3 
Wasze komentarze zachęciły mnie do dodania wcześniej rozdziału.
Kolejny pojawi się we wtorek albo w środę.

wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 15 (Dzień 170)

            Ludzie już nie patrzyli na mnie z podziwem tylko z zainteresowaniem, jakbym była jakimś rzadkim gatunkiem zwierzęcia, które mają okazję oglądać. Czułam się przez to wycofana. Miałam ochotę się schować i nigdzie nie wychodzić, byleby uniknąć tych spojrzeń. Na moje nieszczęście chłopaki chcieli zostać jeszcze jeden dzień, abym doszła do siebie. Oni chyba nie rozumieją, że prędzej wydobrzeje z dala od tych ludzi. 
            Siedziałam na stołówce z Shane'm, który nie opuszczał mnie ani na krok. Chyba czuje się winny temu, co się stało. Już wie, co musiałam przeżywać, gdy wcześniej role były odwrócone. 
            - Więc jakie jest lekarstwo? 
Zagadnął jakiś mężczyzna, przysiadając się do nas. Popatrzyłam na niego znudzonym spojrzeniem i przewróciłam oczami. Tak cholernie bardzo miałam dosyć tych pytań. 
            - Nie ma lekarstwa - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. 
Kiedy do ich zakutych łbów dotrze, że jestem odporna, a nie wzięłam jakieś lekarstwo. Nie ma już naukowców, którzy mogliby poświęcić swoje życie, aby szukać go. Jeżeli nie jesteś odporny to koniec. Nie ma leku na śmierć.
            - To jak...
            - Koleś, odpieprz się. Odporność masz zapisaną w genach - warknął Shane, czym spłoszył niewinnego mężczyznę. 
            Tak naprawdę wystarczyło, żebym popatrzyła mu w oczy, a uciekłby w ciąg sekundy. Shane przeszedł całe zarażenia boleśnie, ale później wyglądał jak zwykle, ale ze mną stało się coś złego. Chyba nie do końca wyzdrowiałam, bo moje tęczówki nie są już zielone tylko mętnoszare. Każdy się wzdryga na ten widok. Nawet mój brat. 
            Przestałam funkcjonować jak dawniej. Przemykam po ciemnych korytarz, chowając się przed światłem, bo nawet najmniejszy promień słońca wyciska ze mniej łzy. Białka oczu mam ciągle zaczerwienione, co jeszcze bardziej utrudnia nawiązywanie jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Czuję się fatalnie przez migrenę, która męczy mnie od wczoraj. Za cholere nie chce przejść nawet po przedawkowaniu tabletek przeciwbólowych. 
            - Możemy już iść? – zapytałam, wyciągając z kieszeni okulary przeciwsłoneczne, które od wczoraj stały się moim nowym elementem ubioru.
            - Prawie nic nie zjadłaś - powiedział z troską. 
            - Shane - jęknęłam. 
            - Hej wam. 
Koło mojego brata usiadła Mia, którą widzę pierwszy raz odkąd się obudziłam. Dziewczyna z nieukrywaną ciekawością patrzyła mi prosto w oczy. Mogłam dostrzec na jej twarzy nie tylko ciekawość, ale też i współczucie. Wzdrygnęłam się przez intensywność jej wzroku. 
            - Jess, jak się czujesz? – zapytała, przechylając lekko głowę. 
            - Strasznie napieprza mnie głowa - burknęłam i nie ukrywając już bólu, opadłam twarzą na blat stołu. Dłońmi masowałam skronie, chociaż bardzo dobrze wiedziałam, że to nic nie pomoże. Shane szturchnął mnie łokciem w żebra pewnie zły, że nie potrafię odezwać się do Mii normalnym tonem. 
            - Shane zostaw nas. Musimy pogadać - powiedziałam cicho. 
Słyszałam jak podnosi się z miejsca i zabierając nasze tacki, powoli odchodzi. Potraktowałam go trochę chłodno, ale było to konieczne. Inaczej zostałby i z poważnej rozmowy jaką mam zamiar przeprowadzić z Mią.
            Nagłe wystrzały nie zrobiły na mnie wrażenie, a wręcz zdenerwowały mnie. Każdy głośny dźwięk doprowadza mnie do szału. Westchnęłam i modliłam się w duchu, aby szybko załatwili tych martwych, którzy mieli pecha zaciągnąć się w tę okolicę. 
            Przysunęłam się bliżej dziewczyny, nadal trzymając głowę na chłodnym blacie. 
            - Wiesz czemu cię nie lubię? – zapytałam, zerkając na jej twarz. 
            - Oświeć mnie – mruknęła, kładąc swoją głowę koło mnie. 
            - Bo, kurwa, zranisz albo Shane, który jestem moim bratem, albo Ashtona, który jest dla mnie jak brat. 
Odwróciłam się w jej stronę i popatrzyłam na jej oczy pełne bólu i zaciśnięte usta. Trafiłam w czuły punkt. Nie ma prawa bawić się uczuciami chłopaków, bo to ich rani.
            - Ale ja nie wiem co mam z tym zrobić - szepnęła - Nie wiem. 
            - Musisz wybrać. 
Podniosłam się gwałtownie i poczułam jak kręci mi się w głowie. Założyłam okulary i zaczęłam wstawać. 
            - Jess, czy pomiędzy nami jest ok? 
Spojrzałam na Mię. Czy wszystko jest ok? Nic nie jest ok. Jeżeli wybierze i przestanie być idiotką może coś się zmieni. Może nawet ją polubię.
            - Zobaczymy - odpowiedziałam i wyszłam ze stołówki. 
            Powoli szłam korytarzem, nie zwracając na nikogo uwagi. Czułam się jeszcze gorzej niż parę minut temu. Wrzask jaki rozszedł się po szkole wywołał we mnie żądzę mordu. Było to dla mnie jak atak na moją bolącą głowę. Idąc dalej próbowałam obliczyć ile leków mogę wziąć, aby nie zasnąć, gdy ktoś zaczął wołać moje imię. Zza rogu wypadł Matt. Jego biała koszulka pokryta była krwią i nie byłam pewna czy jest jego, czy kogoś innego. 
            - Jess – wydyszał, zatrzymując się przede mną - Zaatakowali. 
            - Martwi? - zapytałam zdziwiona. 
            - Nie. Ten gang, który próbuje nam odebrać to miejsce. Jest dużo rannych. 
Przyśpieszyłam ciągnąć za ramię Matta. Mężczyzna nie protestował tylko dał się prowadzić. Weszłam po schodach na piętro i od razu skierowałam się do swojej sali. Wpadłam do środka i złapałam worki z artykułami medycznymi. 
            - Gdzie jest Elizabeth? – zapytałam, biorąc wszystko, co było i wciskając to w ramiona Matta. 
            - Widziałem ją razem z Daniel jak zamykały się w swoim pokoju. 
Pokiwałam głową i łapiąc za swój pistolet, wyciągnęłam Matta z sali. W szybkim tempie dotarliśmy do drzwi, prowadzących do prowizorycznego szpitala. 
            - Wnieś to do środka. Idę policzyć się z tymi idiotami. 
Zrobiłam krok w stronę wyjścia, ale dłoń Matta zacisnęła się boleśnie na moim ramieniu. Spojrzałam najpierw na jego rękę, a następnie twarz. Zdenerwowanie wymalowane na niej było idealnie widoczne. 
            - Co? - warknęłam. 
            - Jess, tam leży Calum i... - zaciął się w połowie zdania. 
Ściągnąłem okulary, chcąc spojrzeć mu w oczy, ale on spuścił swój wzrok na swoje nogi. Nie musiałam pytać o kogo mu jeszcze chodzi. Wyrywałam ramię z jego uścisku i wpadłam do pomieszczenia. Leżała tutaj piątka ludzi i do tego Calum, nachylający się nad Luke'iem.
______________________________________________________________________

Kolejny rozdział pojawi się w następny piątek lub dopiero 28 lipca...