Przysypiałam na hamaku na tyłach domu, podczas gdy moja siostra z
drobną pomocą naszych gości piekła ciasto. Plusem obecności chłopaków jest to,
że mam czas dla siebie i mogę odpocząć, kiedy oni zajmą się moją siostrą.
Uśmiechnęłam się w stronę słońca, przed którym ukrywały mnie korony kilku
drzewek.
Nie chcę stąd
wyjeżdżać, ale po włączeniu radia i wysłuchaniu audycji ze schronu w Portland
jestem pewna, że to nasza nadzieja na bezpieczne życie bez robienia wypadów do
innych miast, z których można nie wrócić.
Pozwoliłam, aby
myśli płynęły w mojej głowie, sprawiając, że sen nadchodził szybciej. Nie
pamiętam, kiedy ostatni raz miałam właśnie taką chwilę dla siebie. Chcę, żeby
trwała jak najdłużej.
Ze snu wyrwało
mnie nagłe szarpnięcie. Upadek z hamaka na twardą ziemię nie był przyjemny, ale
teraz to najmniejszy problem. Ktoś wykręcił moje ramię, przyciskając je do
moich pleców. Krzyknęłam z bólu, który w połączeniu z sennością jest idealnym
środkiem otumaniającym. Zamachnęłam się wolną ręką i trafiłam na czyjąś nogę.
Złapałam nogawkę spodni osoby, która śmiała mnie zaatakować i mocno szarpnęłam.
Za moimi plecami rozległ się huk, a moje ramię zostało wyswobodzone. Mój triumf
nie trwał długo, bo dostałam mocne uderzenie w głowę, które powaliło mnie
całkowicie na ziemię. Dzwoniło mi w uszach i nie mogłam na niczym się skupić.
Jak chce mnie zabić to niech mnie zabija. Już mnie to nie obchodzi. Pomimo
myśli, która pojawiła się w mojej głowie krzyknęłam głośno, gdy napastnik
przewrócił mnie z boku na plecy. Stanął nade mną z szerokim uśmiechem.
- Znowu wygrałem,
Jessabell.
Nie zarejestrowałam nic oprócz swojego pełnego imienia. Tylko
jedna osoba tak mnie nazywa.
- Ty dupku -
syknęłam i spróbowałam się podnieść, lecz Shane pchnął mnie z powrotem na
ziemię.
- Ktoś tu nie
trenował podczas mojej nieobecności.
Odetchnęłam
głęboko, chcąc powstrzymać chęć zamordowania, stojącego nade mną chłopak, tak
podobnego do mnie. Jego arogancki uśmiech pasował do skórzanej kurtki, podziurawionych,
czarnych spodni i poplamionej, białej koszuli. Wygląda jak zły chłopak z
sąsiedztwa, którym no cóż nie będę ukrywać, zawsze był. Dziewczyny mdlały na
jego widok, a żaden chłopak nie śmiał mu się postawić. Jestem jedyną osobą,
która w pewnym stopniu potrafi nad nim zapanować.
- Kiedyś Cię
zabiję - warknęłam i chwyciłam, wystawioną w moją stronę dłoń.
Brunet podciągnął
mnie do góry i przyglądał się swoimi ciemnozielonymi chłodnymi tęczówkami,
które jaśnieją tylko przy mnie. Nawet dla Elizabeth pozostają chłodne, a tym
bardziej dla naszych rodziców. Zostaliśmy adoptowani przed narodzinami naszej młodszej
siostry i wychowywani jak najlepiej przez państwo Mansonów. Shane jako pierwszy
zauważył, że byliśmy tylko dziećmi "na pokaz", aby media znów mówiły
o parze znanych aktorów jak o ludziach z dobrymi sercami, przygarniających dwie
sieroty. Tak było na początku, ale zmieniło się to po narodzinach Eli. Nasi
rodzice zaczęli traktować nas jak własne dzieci, ale Shane i tak nie wybaczył
im pobudek, dla których nas wzięli, a Elizabeth stała się dla niego kochaną
siostrą, której nie umie do końca zaakceptować. Mieliśmy tylko siebie i tak
zostało do tej pory.
Stanęłam
naprzeciwko brata i rzuciłam mu się w ramiona. Wzdrygnął się pod moim dotykiem,
ale nie mam za złe, że nie lubi się przytulać. Shane objął mnie w pasie i
schował twarz w moje włosy.
- Tęskniłem za
Tobą - usłyszałam jego stłumiony przez moje włosy głos.
- Ja za Tobą też
- odpowiedziałam bez wahania.
Nagle Shane spiął się. Szybkim ruchem odepchnął mnie za siebie.
Jego dłoń, w której trzymał pistolet, była wyciągnięta w stronę drzwi
tarasowych. Spojrzałam tam gdzie on i dostrzegłam naszych przestraszonych
gości.
- Kto to jest? -
wycedził przez zęby Shane.
- Wszystko Ci
wytłumaczę - powiedziałam szybko, aby uniknąć nadpobudliwych działań mojego
brata, który najpierw strzela, a później zadaje pytania.
- Mam nadzieję,
bo inaczej najpierw ty dostaniesz kulkę w łeb, a później oni - rzucił z
nieudawaną radością i schował broń.
Przewróciłam
oczami, bo bardzo dobrze znałam jego groźby. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę
domu, pokazując dłonią, aby chłopcy weszli do środka. Nie zawahali się nawet
przez sekundę. Brat przepuścił mnie w drzwiach i zobaczyłam jak wszyscy siedzą
na kanapie, oczekując naszego przyjścia. Posłałam im uspokajający uśmiech.
Shane usiadł na fotelu i przyjrzał się gościom. Usiadłam koło chłopaków, aby
móc w każdej chwili zainterweniować jeżeli mój brat zechce zrobić coś głupiego.
Zapanowała cisza, którą przerwał pisk Elizabeth. Wpadła do salonu i rzuciła się
na Shane'a, który nie ukrywając swojej niechęci, próbował ją z siebie
zepchnąć.
- Cześć potworze
- powiedział i strącił z siebie dziewczynkę, co ona uznała za jakąś zabawę i
zaśmiała się - Macie pięć minut na wytłumaczenie mi, co zrobicie w moim
domu.
Chłopaki zaczęli w tym samym momencie opowiadać o wszystkim.
Czułam narastający ból głowy od hałasu jaki robili.
- Zamknijcie się
- warknęłam, a oni ucichli - Przywiozłam ich tutaj po tym jak uratowałam męskie
tyłki przed zombie.
- A zrobiłaś to,
bo...?
- Bo nie jestem tobą,
Shane i jeszcze wiem, co to jest dobroć – odpowiedziałam, posyłając mu spojrzenie,
które w mojej głowie wydawało się mordercze.
- Auć - skrzywił
się - Ranisz.
Zaśmiałam się, a brat razem ze mną. Chłopaki rozluźnili się i
odetchnęli, słysząc naszą luźną rozmowę. Shane uśmiechnął się do nich z
radością i rozłożył ramiona.
- Wiecie jak
ciężko być jedynym facetem w domu? - zapytał poważnie - Cieszę się, że was do
nas przywiało.
Atmosfera w salonie rozrzedziła się, dzięki słowom Shane'a, który
o dziwo naprawdę wyglądał na zadowolonego z obecności chłopaków. Zaczął nawet
odpowiadać na zaczepki Elizabeth, która od początku szturchała go palcem w
ramię.
- Shane,
wyjeżdżamy razem z chłopakami - powiedziałam, przerywając rozmowę pomiędzy
nimi.
- Czemu tak
sądzisz? – zapytał, nawet się do mnie nie odwracając.
- W Portland jest
schron dla wszystkich ocalałych - zaczęłam - To dla nas szansa. Zdecydowałam o
tym bez ciebie...
- Bo myślałaś, że
nie wrócę? - przerwał mi tym razem, patrząc mi w oczy.
Widziałam w nich smutek, który wywołały moje nie wypowiedziane
słowa.
- Przepraszam -
mruknęłam.
Shane odetchnął głęboko i przez chwilę milczał. Jego spojrzenie
stało się nieobecne, które widziałam za każdym razem, gdy nad czymś
rozmyślał.
- Nie masz za co
- odezwał się w końcu - Wyjedziemy za parę dni. Uzupełnimy zapasy i zabierzemy
się, bo w końcu Portland jest na drugim końcu kraju.
Uśmiechnęłam się szeroko do brata.
Wizja wyjazdu do
Portland sprawia, że mam ochotę skakać z radości, ale też schować się ze
strachu w szafie. No, ale czym jest strach w czasach, gdy spacerując sobie po
lesie napadną na ciebie zombie?
XXX
Jeszcze tego
samego dnia pokazałam chłopakom cały dom i rozdzieliłam pomiędzy nimi drobne
zadania, gdy razem z Shane'm będziemy robić wypady do miasta.
- Skąd macie prąd
i jedzenie? - zapytał Michael, gdy usiedliśmy w salonie.
- Proste -
rzuciłam - Prąd z agregatu, ale zaczynamy mieć problem z paliwem, bo połowa
idzie do samochodu, a już prawie do końca oczyściliśmy okoliczne stacje.
Jedzenia mamy pod dostatkiem. Miasto jest puste, więc idziemy i bierzemy
wszystko, co się nadaje.
- Kradniecie? -
spytał Ashton, unosząc jedną brew.
- Tego nie można
nazwać kradzieżą - westchnęłam - Tak samo jak nie można nazwać zombie
człowiekiem. Gdy wybuchła epidemia mieszkańcy opuścili miasto i już nie wrócili,
a my musimy jakoś przetrwać.
- Pomysłowe -
przyznał w końcu chłopak.
Czuję się nieswojo przy każdym ruchu, który jest obserwowany przez
chłopaków. Zawsze w tym domu dominowały dziewczyny, a teraz przegrywamy znaczną
przewagę płci przeciwnej, o czym mój brat przypominał mi ciągle od swojego
powrotu mówiąc, że teraz moim jedynym zadaniem będzie stanie przy garach, gdy
oni, prawdziwi mężczyźni, będą robić wypady.
Po krótkiej
rozmowie z chłopakami opuściłam ich i poszłam do swojego pokoju. Opadłam na
łóżko uznając, że jestem naprawdę zmęczona dzisiejszym dniem i mogłabym teraz
zasnąć. Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Proszę -
powiedziałam myśląc, że to Elizabeth albo Shane, ale oni nigdy nie
pukają.
Uniosła się na łokciach i zobaczyłam Luke'a z niepewnym wyrazem
twarzy.
-
Nie chciałem przeszkadzać, ale chyba bandaż mi przesiąkł - mówiąc to podniósł
do góry koszulkę.
Miał rację. Na białej dzianinie wykwitła duża, czerwona plama.
Zdziwiło mnie to, bo rana powinna zacząć się goić, a nie krwawić jeszcze bardziej.
- Siadaj -
poleciłam chłopakowi, klepiąc dłonią łóżko
Blondyn bez zastanowienia się wykonał moje polecenie. Ufa mi. Ta
myśl pojawiła się w mojej głowie tak nagle i mogłam uwierzyć, że jest tak
naprawdę, a razem z tym, sympatia jaką poczułam względem blondyna
wzrosła.
Sięgnęłam dłonią
pod łóżko i wyciągnęłam niebieską torbę, którą Elizabeth na moją prośbę odniosła
z powrotem do mojego pokoju. Rozsunęłam zamek i spojrzałam krytycznym wzrokiem
na zawartość. Wyciągnęłam parę rękawiczek i nałożyłam je na dłonie.
- Ściągnij
koszulkę.
- Ledwo, co się
znamy, a ty już mnie rozbierasz po raz drugi - zaśmiał się chłopak, a ja nie
mogąc się powstrzymać, zawtórowałam mu, kręcąc głową.
Luke jednak ściągnął koszulkę i patrzył na każdy mój ruch. Gdy
rozcinałam stary bandaż, dezynfekowałam ranę i zakładałam nowy, grubszy
opatrunek.
- Ten nie
powinien tak szybko przesiąknąć - powiedziałam i uśmiechnęłam się do blondyna -
Ale osobiście uważam, że powinieneś ograniczać aktywność fizyczną do minimum
przez jakiś tydzień, a później się zobaczy.
Chłopak pokiwał głową z udawaną powagą. Roześmiałam się ponownie,
wygodnie rozkładając się na łóżku i patrzyłam jak Luke zakrywa swój umięśniony
brzuch szeroką koszulką, która jeszcze do niedawna należała do mojego ojca.
Jestem dziewczyną i takie widoki są dla mnie rzadkością w takich czasach, a
umięśniony brzuch Shane widziałam dostatecznie dużo razy podczas treningów,
żeby czuć do niego zniesmaczenie. Za dużo w moim życiu brata, a za mało innych
chłopaków.
- Jak ty dałaś
sobie radę? - zapytał nagle Luke i zrobił speszoną minę jakby wstydził się
tego, co powiedział.
Zapadła cisza, podczas której zastanawiałam się, dlaczego jeszcze
żyję i się nie poddałam. Odpowiedź jest jedna i znam ją idealnie.
- Musiałam
przetrwać to wszystko dla Shane'a i Eli. Mój brat jest za głupi, żeby poradzić
sobie samemu, a Elizabeth za mała - odpowiedziałam zgodnie z prawdą - Czułabym
się źle wiedząc, że się poddaję i zostawiam ich bezbronnych.
Blondyn patrzył na mnie intensywnie tymi swoimi błękitnymi oczami,
które były teraz ciemniejsze.
- A wy? -
wykrztusiłam z siebie.
- Nie było łatwo.
Nie zorganizowaliśmy się tak jak wy. Staraliśmy się przemieszczać powoli i
mieliśmy tylko to, co zabraliśmy z domu.
Pokiwałam głową. Jamestown było większym miastem niż Lewisville i
chłopaki mogliby tam przeżyć ładne parę lat, gdyby nie usłyszeli o schronienie,
ale głupotą było wyruszyć w drogę bez zapasów i jakiejkolwiek broni.
- Co z waszymi
rodzicami? - zapytałam z ciekawości.
Luke opuścił głowę i patrzył się na swoje kolana. Wiem, że nie
powinnam o to pytać, ale chciałam wiedzieć o nich więcej.
- Nasi rodzice
byli w pracy i nie wrócili już nigdy - odparł - A z waszymi, co się
stało?
- Moi i Shane
rodzice zginęli jakieś osiem lat temu w wypadku, a później przygarnęli nas
rodzice Eli. Wyjechali na tydzień do Francji i też nie wrócili -
prychnęłam.
Nie mogłam pozbyć się tej nuty goryczy w głosie, gdy mówiłam o
swoich przybranych rodzicach. Kocham ich, ale nie tak bardzo jak na początku,
zanim poznałam ich prawdziwe intencje względem mnie i mojego brata.
- Idź spać, Luke.
Przyda ci się odpoczynek - mruknęłam, chcąc skończyć te wyznania.
Chłopak pokiwał głową i skierował się do drzwi. Na progu zatrzymał
się i popatrzył mi w oczy.
- Jakbyś chciała
porozmawiać to wiesz, gdzie mnie szukać - powiedział i wyszedł.
- Wiem - szepnęłam sama do siebie.
______________________________________________________________________
Shane, kocham cię <3