czwartek, 26 marca 2015

Rozdział 2 (dzień 150)

           Przysypiałam na hamaku na tyłach domu, podczas gdy moja siostra z drobną pomocą naszych gości piekła ciasto. Plusem obecności chłopaków jest to, że mam czas dla siebie i mogę odpocząć, kiedy oni zajmą się moją siostrą. Uśmiechnęłam się w stronę słońca, przed którym ukrywały mnie korony kilku drzewek. 
            Nie chcę stąd wyjeżdżać, ale po włączeniu radia i wysłuchaniu audycji ze schronu w Portland jestem pewna, że to nasza nadzieja na bezpieczne życie bez robienia wypadów do innych miast, z których można nie wrócić. 
            Pozwoliłam, aby myśli płynęły w mojej głowie, sprawiając, że sen nadchodził szybciej. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam właśnie taką chwilę dla siebie. Chcę, żeby trwała jak najdłużej. 
            Ze snu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. Upadek z hamaka na twardą ziemię nie był przyjemny, ale teraz to najmniejszy problem. Ktoś wykręcił moje ramię, przyciskając je do moich pleców. Krzyknęłam z bólu, który w połączeniu z sennością jest idealnym środkiem otumaniającym. Zamachnęłam się wolną ręką i trafiłam na czyjąś nogę. Złapałam nogawkę spodni osoby, która śmiała mnie zaatakować i mocno szarpnęłam. Za moimi plecami rozległ się huk, a moje ramię zostało wyswobodzone. Mój triumf nie trwał długo, bo dostałam mocne uderzenie w głowę, które powaliło mnie całkowicie na ziemię. Dzwoniło mi w uszach i nie mogłam na niczym się skupić. Jak chce mnie zabić to niech mnie zabija. Już mnie to nie obchodzi. Pomimo myśli, która pojawiła się w mojej głowie krzyknęłam głośno, gdy napastnik przewrócił mnie z boku na plecy. Stanął nade mną z szerokim uśmiechem. 
            - Znowu wygrałem, Jessabell. 
Nie zarejestrowałam nic oprócz swojego pełnego imienia. Tylko jedna osoba tak mnie nazywa. 
            - Ty dupku - syknęłam i spróbowałam się podnieść, lecz Shane pchnął mnie z powrotem na ziemię. 
            - Ktoś tu nie trenował podczas mojej nieobecności. 
            Odetchnęłam głęboko, chcąc powstrzymać chęć zamordowania, stojącego nade mną chłopak, tak podobnego do mnie. Jego arogancki uśmiech pasował do skórzanej kurtki, podziurawionych, czarnych spodni i poplamionej, białej koszuli. Wygląda jak zły chłopak z sąsiedztwa, którym no cóż nie będę ukrywać, zawsze był. Dziewczyny mdlały na jego widok, a żaden chłopak nie śmiał mu się postawić. Jestem jedyną osobą, która w pewnym stopniu potrafi nad nim zapanować. 
            - Kiedyś Cię zabiję - warknęłam i chwyciłam, wystawioną w moją stronę dłoń. 
            Brunet podciągnął mnie do góry i przyglądał się swoimi ciemnozielonymi chłodnymi tęczówkami, które jaśnieją tylko przy mnie. Nawet dla Elizabeth pozostają chłodne, a tym bardziej dla naszych rodziców. Zostaliśmy adoptowani przed narodzinami naszej młodszej siostry i wychowywani jak najlepiej przez państwo Mansonów. Shane jako pierwszy zauważył, że byliśmy tylko dziećmi "na pokaz", aby media znów mówiły o parze znanych aktorów jak o ludziach z dobrymi sercami, przygarniających dwie sieroty. Tak było na początku, ale zmieniło się to po narodzinach Eli. Nasi rodzice zaczęli traktować nas jak własne dzieci, ale Shane i tak nie wybaczył im pobudek, dla których nas wzięli, a Elizabeth stała się dla niego kochaną siostrą, której nie umie do końca zaakceptować. Mieliśmy tylko siebie i tak zostało do tej pory. 
            Stanęłam naprzeciwko brata i rzuciłam mu się w ramiona. Wzdrygnął się pod moim dotykiem, ale nie mam za złe, że nie lubi się przytulać. Shane objął mnie w pasie i schował twarz w moje włosy. 
            - Tęskniłem za Tobą - usłyszałam jego stłumiony przez moje włosy głos. 
            - Ja za Tobą też - odpowiedziałam bez wahania. 
Nagle Shane spiął się. Szybkim ruchem odepchnął mnie za siebie. Jego dłoń, w której trzymał pistolet, była wyciągnięta w stronę drzwi tarasowych. Spojrzałam tam gdzie on i dostrzegłam naszych przestraszonych gości. 
            - Kto to jest? - wycedził przez zęby Shane. 
            - Wszystko Ci wytłumaczę - powiedziałam szybko, aby uniknąć nadpobudliwych działań mojego brata, który najpierw strzela, a później zadaje pytania. 
            - Mam nadzieję, bo inaczej najpierw ty dostaniesz kulkę w łeb, a później oni - rzucił z nieudawaną radością i schował broń. 
            Przewróciłam oczami, bo bardzo dobrze znałam jego groźby. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę domu, pokazując dłonią, aby chłopcy weszli do środka. Nie zawahali się nawet przez sekundę. Brat przepuścił mnie w drzwiach i zobaczyłam jak wszyscy siedzą na kanapie, oczekując naszego przyjścia. Posłałam im uspokajający uśmiech. Shane usiadł na fotelu i przyjrzał się gościom. Usiadłam koło chłopaków, aby móc w każdej chwili zainterweniować jeżeli mój brat zechce zrobić coś głupiego. Zapanowała cisza, którą przerwał pisk Elizabeth. Wpadła do salonu i rzuciła się na Shane'a, który nie ukrywając swojej niechęci, próbował ją z siebie zepchnąć. 
            - Cześć potworze - powiedział i strącił z siebie dziewczynkę, co ona uznała za jakąś zabawę i zaśmiała się - Macie pięć minut na wytłumaczenie mi, co zrobicie w moim domu. 
Chłopaki zaczęli w tym samym momencie opowiadać o wszystkim. Czułam narastający ból głowy od hałasu jaki robili. 
            - Zamknijcie się - warknęłam, a oni ucichli - Przywiozłam ich tutaj po tym jak uratowałam męskie tyłki przed zombie. 
            - A zrobiłaś to, bo...? 
            - Bo nie jestem tobą, Shane i jeszcze wiem, co to jest dobroć – odpowiedziałam, posyłając mu spojrzenie, które w mojej głowie wydawało się mordercze. 
            - Auć - skrzywił się - Ranisz. 
Zaśmiałam się, a brat razem ze mną. Chłopaki rozluźnili się i odetchnęli, słysząc naszą luźną rozmowę. Shane uśmiechnął się do nich z radością i rozłożył ramiona. 
            - Wiecie jak ciężko być jedynym facetem w domu? - zapytał poważnie - Cieszę się, że was do nas przywiało. 
Atmosfera w salonie rozrzedziła się, dzięki słowom Shane'a, który o dziwo naprawdę wyglądał na zadowolonego z obecności chłopaków. Zaczął nawet odpowiadać na zaczepki Elizabeth, która od początku szturchała go palcem w ramię. 
            - Shane, wyjeżdżamy razem z chłopakami - powiedziałam, przerywając rozmowę pomiędzy nimi. 
            - Czemu tak sądzisz? – zapytał, nawet się do mnie nie odwracając. 
            - W Portland jest schron dla wszystkich ocalałych - zaczęłam - To dla nas szansa. Zdecydowałam o tym bez ciebie... 
            - Bo myślałaś, że nie wrócę? - przerwał mi tym razem, patrząc mi w oczy. 
Widziałam w nich smutek, który wywołały moje nie wypowiedziane słowa. 
            - Przepraszam - mruknęłam. 
Shane odetchnął głęboko i przez chwilę milczał. Jego spojrzenie stało się nieobecne, które widziałam za każdym razem, gdy nad czymś rozmyślał. 
            - Nie masz za co - odezwał się w końcu - Wyjedziemy za parę dni. Uzupełnimy zapasy i zabierzemy się, bo w końcu Portland jest na drugim końcu kraju. 
Uśmiechnęłam się szeroko do brata. 
            Wizja wyjazdu do Portland sprawia, że mam ochotę skakać z radości, ale też schować się ze strachu w szafie. No, ale czym jest strach w czasach, gdy spacerując sobie po lesie napadną na ciebie zombie? 

XXX

            Jeszcze tego samego dnia pokazałam chłopakom cały dom i rozdzieliłam pomiędzy nimi drobne zadania, gdy razem z Shane'm będziemy robić wypady do miasta. 
            - Skąd macie prąd i jedzenie? - zapytał Michael, gdy usiedliśmy w salonie. 
            - Proste - rzuciłam - Prąd z agregatu, ale zaczynamy mieć problem z paliwem, bo połowa idzie do samochodu, a już prawie do końca oczyściliśmy okoliczne stacje. Jedzenia mamy pod dostatkiem. Miasto jest puste, więc idziemy i bierzemy wszystko, co się nadaje. 
            - Kradniecie? - spytał Ashton, unosząc jedną brew. 
            - Tego nie można nazwać kradzieżą - westchnęłam - Tak samo jak nie można nazwać zombie człowiekiem. Gdy wybuchła epidemia mieszkańcy opuścili miasto i już nie wrócili, a my musimy jakoś przetrwać. 
            - Pomysłowe - przyznał w końcu chłopak. 
Czuję się nieswojo przy każdym ruchu, który jest obserwowany przez chłopaków. Zawsze w tym domu dominowały dziewczyny, a teraz przegrywamy znaczną przewagę płci przeciwnej, o czym mój brat przypominał mi ciągle od swojego powrotu mówiąc, że teraz moim jedynym zadaniem będzie stanie przy garach, gdy oni, prawdziwi mężczyźni, będą robić wypady. 
            Po krótkiej rozmowie z chłopakami opuściłam ich i poszłam do swojego pokoju. Opadłam na łóżko uznając, że jestem naprawdę zmęczona dzisiejszym dniem i mogłabym teraz zasnąć. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. 
            - Proszę - powiedziałam myśląc, że to Elizabeth albo Shane, ale oni nigdy nie pukają. 
Uniosła się na łokciach i zobaczyłam Luke'a z niepewnym wyrazem twarzy. 
            - Nie chciałem przeszkadzać, ale chyba bandaż mi przesiąkł - mówiąc to podniósł do góry koszulkę. 
Miał rację. Na białej dzianinie wykwitła duża, czerwona plama. Zdziwiło mnie to, bo rana powinna zacząć się goić, a nie krwawić jeszcze bardziej. 
            - Siadaj - poleciłam chłopakowi, klepiąc dłonią łóżko 
Blondyn bez zastanowienia się wykonał moje polecenie. Ufa mi. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie tak nagle i mogłam uwierzyć, że jest tak naprawdę, a razem z tym, sympatia jaką poczułam względem blondyna wzrosła. 
            Sięgnęłam dłonią pod łóżko i wyciągnęłam niebieską torbę, którą Elizabeth na moją prośbę odniosła z powrotem do mojego pokoju. Rozsunęłam zamek i spojrzałam krytycznym wzrokiem na zawartość. Wyciągnęłam parę rękawiczek i nałożyłam je na dłonie. 
            - Ściągnij koszulkę.
            - Ledwo, co się znamy, a ty już mnie rozbierasz po raz drugi - zaśmiał się chłopak, a ja nie mogąc się powstrzymać, zawtórowałam mu, kręcąc głową. 
Luke jednak ściągnął koszulkę i patrzył na każdy mój ruch. Gdy rozcinałam stary bandaż, dezynfekowałam ranę i zakładałam nowy, grubszy opatrunek. 
            - Ten nie powinien tak szybko przesiąknąć - powiedziałam i uśmiechnęłam się do blondyna - Ale osobiście uważam, że powinieneś ograniczać aktywność fizyczną do minimum przez jakiś tydzień, a później się zobaczy. 
Chłopak pokiwał głową z udawaną powagą. Roześmiałam się ponownie, wygodnie rozkładając się na łóżku i patrzyłam jak Luke zakrywa swój umięśniony brzuch szeroką koszulką, która jeszcze do niedawna należała do mojego ojca. Jestem dziewczyną i takie widoki są dla mnie rzadkością w takich czasach, a umięśniony brzuch Shane widziałam dostatecznie dużo razy podczas treningów, żeby czuć do niego zniesmaczenie. Za dużo w moim życiu brata, a za mało innych chłopaków. 
            - Jak ty dałaś sobie radę? - zapytał nagle Luke i zrobił speszoną minę jakby wstydził się tego, co powiedział. 
Zapadła cisza, podczas której zastanawiałam się, dlaczego jeszcze żyję i się nie poddałam. Odpowiedź jest jedna i znam ją idealnie. 
            - Musiałam przetrwać to wszystko dla Shane'a i Eli. Mój brat jest za głupi, żeby poradzić sobie samemu, a Elizabeth za mała - odpowiedziałam zgodnie z prawdą - Czułabym się źle wiedząc, że się poddaję i zostawiam ich bezbronnych. 
Blondyn patrzył na mnie intensywnie tymi swoimi błękitnymi oczami, które były teraz ciemniejsze.  
            - A wy? - wykrztusiłam z siebie. 
            - Nie było łatwo. Nie zorganizowaliśmy się tak jak wy. Staraliśmy się przemieszczać powoli i mieliśmy tylko to, co zabraliśmy z domu. 
Pokiwałam głową. Jamestown było większym miastem niż Lewisville i chłopaki mogliby tam przeżyć ładne parę lat, gdyby nie usłyszeli o schronienie, ale głupotą było wyruszyć w drogę bez zapasów i jakiejkolwiek broni. 
            - Co z waszymi rodzicami? - zapytałam z ciekawości. 
Luke opuścił głowę i patrzył się na swoje kolana. Wiem, że nie powinnam o to pytać, ale chciałam wiedzieć o nich więcej. 
            - Nasi rodzice byli w pracy i nie wrócili już nigdy - odparł - A z waszymi, co się stało? 
            - Moi i Shane rodzice zginęli jakieś osiem lat temu w wypadku, a później przygarnęli nas rodzice Eli. Wyjechali na tydzień do Francji i też nie wrócili - prychnęłam. 
Nie mogłam pozbyć się tej nuty goryczy w głosie, gdy mówiłam o swoich przybranych rodzicach. Kocham ich, ale nie tak bardzo jak na początku, zanim poznałam ich prawdziwe intencje względem mnie i mojego brata. 
            - Idź spać, Luke. Przyda ci się odpoczynek - mruknęłam, chcąc skończyć te wyznania. 
Chłopak pokiwał głową i skierował się do drzwi. Na progu zatrzymał się i popatrzył mi w oczy. 
            - Jakbyś chciała porozmawiać to wiesz, gdzie mnie szukać - powiedział i wyszedł. 
            - Wiem - szepnęłam sama do siebie. 
______________________________________________________________________

Shane, kocham cię <3


1 komentarz:

  1. Genialny! W jeden dzień przeczytałam twoje dwa blogi i sądze że oba są świetne! Pisz dalej i jeszcze lepiej *o ile to wgl możliwe, w co wątpie ;D*

    OdpowiedzUsuń