wtorek, 19 maja 2015

Rozdział 9 (Dzień 163)

            Według obliczeń chłopaków podróż do Portland powinna zająć nam maksymalnie trzy dni bez żadnych większych problemów, ale ja im nie ufam z tymi obliczeniami po tym jak zaczęli się zastanawiać, dlaczego Portland, które leży na północnym zachodzie USA nagle zmieniło swoje miejsce położenia i jest na południowym wschodzie. Idioci.
            - Ale Jess, uwierz nam, że jak pojedziemy 421, dotrzemy do 77 i później do Portland - jęknął Calum, opuszczając ramiona wzdłuż tułowia w geście bezradności.
            - Mamy jechać na północ? – zapytałam, udając zdziwienie - To Portland nie jest na południu?
Chłopaki popatrzyli na mnie wyraźnie wkurzeni. Zauważyłam, że wytykanie wad chłopaków, ekhem, mężczyznom jak oni lubią się nazywać, denerwuje ich równie bardzo jak powiedzenie dziewczynie, że jej przyjaciółka jest ładniejsza.
            - Spieprzaj - mruknął Cal, a ja zaśmiałam się pod nosem, wiedząc, że kolejny raz wyprowadziłam ich z równowagi.
            - Moim zdaniem to głupota. 421 biegnie przez kawałek koło Yadkin County Parks, a 77 przecina park Great Smoky Mountains.
            - I co z tego? - zapytał znudzony Shane.
            - Nie pamiętasz tego kolesia, którego kiedyś spotkaliśmy w Lewisville? Powiedział, że jego grupę zaatakowały jelenie-zombie  i przeżył tylko on. Nie wiem czy to prawda, ale wolę tego nie sprawdzać - wytłumaczyłam wszystkim.
            Ashton spojrzał na mnie jakbym żartowała. Nie wiem czy tamten gość mówił prawdę, ale nie mam ochoty sprawdzać swojej odporności jak to ciągle powtarza Shane.
            - W takim razie jedziemy dokładnie tak jak to ustaliliśmy - rzucił mój brat wyraźnie ożywiony - Jeszcze nigdy nie widziałem jelenia-zombie, a po za tym sprawdźmy twoją odporność.
Miałam ochotę powiedzieć a nie mówiłam?, a Luke wyglądał jakby miał go uderzyć. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to zrobił.
- Nie, ominiemy parki z daleka - powiedział Hood stanowczo, zaczynając coś kreślić na mapie.
- Nudziarze - burknął Shane, krzyżując ramiona na piersi.
            Lekko uderzyłam swoim bokiem o bok Shane'a. To nie nasza wina, że nie wiemy czy jesteśmy odporni. On może sobie robić, co chce. Odporność ma wiele zalet nawet jeżeli nie wiemy czy nie jest jednorazowa, ale mój brat traktuje ją jak dar, który musi teraz non stop wykorzystywać.
            - Jess!
Elizabeth zbiegła po schodach z szerokim uśmiechem, którego nie widziałam u niej odkąd zachorowała. Podeszłam do siostry i kucnęłam przed nią. Spojrzałam na jej twarz, na której nie zauważyłam wypieków.
            - Jak się czujesz? – zapytałam, dotykając jej czoła. Nie było gorące.
            - Dobrze - powiedziała z uśmiechem - Tylko jestem strasznie głodna. Zostało coś z obiadu?
Pokiwałam szybko głową zadowolona, że wrócił jej apetyt. Wzięłam siostrę za rękę i poprowadziłam do kuchni. Znalazłam jakiś talerz w szafce i wrzuciłam na niego resztę sadzonych jajek i fasolki po bretońsku z puszki.
            Jedynym z plusów bycia w Hunterville, które oddalone było od Lewisville dwie godziny drogi, było to, że domy nadal miały bieżącą wodę, jakieś ostatki prądu oraz niezliczoną ilość zapasów jedzenia, lekarstw i tym podobnym. Po prostu raj dla osób takich jak my, podróżników w czasie zagłady zombie.
            - Jess, chodź zobaczysz naszą trasę - powiedział Calum, ponaglając mnie ruchem dłoni.
Podeszłam do fotelu, na którym siedział brunet i nachyliłam się nad jego ramieniem, aby widzieć dokładnie całą mapę. Usłyszałam ciche prychnięcie i widząc, że owy dźwięk wydobył się z ust Luke'a, pokręciłam głową.
            - Zazdrośnik - mruknął Calum.
Swoją uwagę znowu skupiłam na mapie. Nakreślona trasa nie była idealna, ale też nie najgorsza. Zamiast jechać 421 jak ustaliliśmy na początku cofniemy się drogą 1001, która biegnie aż od Hunterville do 601. Nie ominiemy paru Great Smoky Mountains, ale zjeżdżając z 77 na 74 w okolicach Pine Ridge, przejedziemy jego najmniejszy fragment drogą 52.
            - Przez te zmiany podróż może potrwać nawet tydzień jeżeli nie zabraknie nam paliwa, jedzenia, broni, nic nas nie zaatakuje, ktoś nie zostanie zarażony...
            - Czy ty zawsze musisz być takim pesymistą? - zapytałam niezadowolona.
            - Ja jestem realistą, kochana - odpowiedział mi z lekkim uśmiechem.
Wiedziałam, że Calum ma rację. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie dotrzemy do Portland. Wszystko jest możliwe. Zepsuty samochód pomiędzy stadem zarażonych, atak jeleni-zombi jeżeli naprawdę istnieją, choroby jak w przypadku Elizabeth, śmierć głodowa. Wszystko.
            - Co powiecie na małą drzemkę poobiednią, a później ruszamy? - spytał Shane, przeciągając się i specjalnie uderzając Michaela w głowę.
            Patrząc z perspektywy czasu, wydaje mi się, że była to najzabawniejsza rzecz jaką widziałam od początku wybuchu epidemii. Uderzenie Shane nie było zbyt delikatne, co potwierdziła pięść Mikey'ego na brzuchu mojego brata. Po chwili niewinne przepychanki przerodziły się w dosłownie babską bójkę. Shane i Michael zaczęli się tarzać pomiędzy stolikiem, a kanapą ciągając się za włosy, uderzając się z liścia po policzkach i wyzywając się od zombie.
            - Śmierdzący umarlak! - wrzasnął Michael, siadając okrakiem na Shane'nie i okładając go dłonią po policzkach.
            - Trupia mordo, zaraz przgrasz! -krzyknął mój brat i próbował z sobie zrzucić czerwonowłosego.
            - Przestańcie - powiedział Ashton, próbując ich rozdzielić, ale sam dostał po twarzy.
            Widziałam ten morderczy błysk w oku Irwina. Momentalnie przewalił Michaela na plecy i rzucił się całym ciężarem ciała na przeciwników. Wbijał im łokcie i kolana w brzuchy, turlając się po nich.
            Z Calem i Luke'iem zwijaliśmy się ze śmiechu. Nie wiedziałam czy to wszystko jest naprawdę, ale nawet jeżeli nie jest to cała sytuacja wydaje się być niewinna i zabawna. Po chwili do akcji wkroczył Luke. Nic mu nie zrobili, ale Hemmings uznał zapewne, że fajnie by było się trochę zabawić. Znalazł moment, w którym Ashton leżał brzuchem na brzuchach chłopaków i porostu usiadł mu na plecy. Chłopaki jęknęli, czując na sobie kolejny ciężar, który w połączeniu z wbijającymi im się łokciami i kolanami Asha, musiał być bardzo bolesny. Luke jedynie uniósł wysoko głowę i z triumfującym uśmiechem, zaczął wygłaszać mowę zwycięzcy.
            - Ja, Luke Robert Hemmings, ogłaszam się królem domowych bójek. Od tej chwili przegrani będą służyć mi przez jeden dzień, a później mogą wyzwać mnie na pojedynek o koronę.
Może nie dla wszystkich coś takiego jest zabawne, ale życie w strachu sprawia, że nawet taka sytuacja sprawia iż człowiek śmieje się do łez.
            Luke podniósł się w końcu z chłopaków i pomógł każdemu wstać. Michael położył swoją dłoń na krzyżu i zaczął udawać staruszka z reumatyzmem, co wywołało kolejną falę śmiechu.
            - Dobra dzieci – powiedziałam, trzymając się za bolący brzuch – Czas spać, bo czeka nas długa podróż.
Każdy rozszedł się do swoich pokoi. Patrzyłam jak Luke rzuca się na łóżko i zajmuje jego większą powierzchnię. Ściągnęłam z siebie spodnie i zostając w za dużej bluzce, położyłam się koło blondyna. Przy nim nie bałam się potwora spod łóżka i sen zawsze nadchodził szybciej, ale to nie znaczyło, że to, co mi się śniło było takie kolorowe. W moje głowie przewijały się makabryczne sceny. Wybuch epidemii, wrzeszczący Shane, dłonie z dymu wciągające mnie pod łóżko.
            Obudziłam się jako pierwsza, rażona promieniami zachodzącego słońca. Natychmiast zapomniałam o tym, co mi się śniło i westchnęłam zadowolona, bo w końcu w miarę się wyspałam, zapewne tak samo jest z resztą. Zachód słońca oznaczał jazdę w nocy, a mogę się założyć, że Shane nie odpuści i będzie kazał nam zawlec swoje tyłki do samochodu. Jego wizja spotkania jelenia-zombie napędzała go do jak najszybszego wzruszenia. 
            Chciałam już się podnieść, ale ramię Luke’a mocniej objęło mnie w pasie i nie pozwoliło ruszyć się z miejsca. Opadłam z powrotem na materac, a blondyn schował twarz w moje włosy.
            - Jeszcze chwilę – szepnął.
Jego oddech połaskotał mnie po szyi, co wywołało przyjemne dreszcze na moje skórze. Pomimo tak przyjemnej chwili nie mogłam siedzieć w miejscu. Zmusiłam w końcu Luke’a, aby mnie puścił i wyszłam na korytarz. Po kolei budziłam każdego z chłopaków, nie bawiąc się w delikatności. Weszłam do ostatniego pokoju, w którym powinna być Elizabeth, ale jej w nim nie zostałam. Zeszłam na dół i usłyszałam szum wody, dochodzący z łazienki. Zapukałam do drzwi. 
            - Skarbie? 
            - Myję się, bo śmierdzę! 
Zaśmiałam się cicho i zostawiłam siostrę w spokoju. Postanowiłam, że przed wyjazdem tez wezmę szybką kąpiel, bo nigdy nie wiadomo kiedy będę miała okazję znowu to zrobić. 
            Usłyszałam ciężkie kroki na schodach i marudne mruknięcia. W końcu wstali. 
            - Gotowi na dalszy ciąg naszej przygody życia? - zapytałam z udawanym entuzjazmem. 

XXX

            - Ashton, wyłącz ten cholerny jazgot! – wrzasnął po raz kolejny Shane, uderzając mnie zamiast Asha.
            - To nie jest jazgot – powiedziałam spokojnie – To stary dobry rock, który tylko dla ciebie jest jazgotem.
            Ashton prowadził od jakiś trzech godzin, bo uznaliśmy, że jest on najbardziej odpowiedzialny do jazdy po nocy. Jechał spokojnie i nie spuszczał wzroku z ulicy. Siedziałam koło niego i rozmawialiśmy o koncertach, na których byliśmy. Akurat chłopak opowiadał  ile dałby za jeden, porządny koncert, gdy postanowił wtrącić się Shane. Nikomu nie przeszkadzała cicha muzyka Beatelsów, lecąca z włączonego laptopa, ale on zawsze musi sobie ponarzekać. Irwin na chwilę spuścił wzrok z ulicy, aby popatrzeć na mnie z politowaniem, a wtedy pojawiła się ona.
            Wbiegła na drogę, machając dziko rękoma. Złapałam ręczny hamulec i go zaciągnęłam. Zderzak uderzył w dziewczynę, która poleciała na plecy, ale na pewno nic jej nie zrobił.
            - Kurwa! – krzyknął przestraszony Ashton i wyskoczył na zewnątrz.
Byłam tuż za nim z pistoletem w gotowości. Powoli podeszłam do dziewczyny i trąciłam ją nogą. Z jej ust wydobył się cichy jęk, ale nie taki jęk jak u zombie tylko jęk bólu. Kucnęłam koło niej i przyjrzałam się jej twarzy. Długie, jasne włosy poskręcane w brudne kołtuny rozrzucone było wokół jej podrapanej twarzy. Wyglądała na jakieś dziewiętnaście lat. Nagle jej oczy koloru czekolady otworzyły się szeroko i zaczęły nerwowo skanować wszystko dookoła.
            - Czy wy jesteście prawdziwi? – zapytała przestraszonym głosem.
            - Jak najbardziej – odpowiedziałam ze słabym uśmiechem – Jak się nazywasz?
            - Mia.

 _____________________________________________________________________

Cała trasa opisana w tym rozdziale jest jak najbardziej prawdziwa. Jeżeli chcecie to sprawdzicie sobie, aby lepiej zagłębić się w historię :)

Mamy nową bohaterkę, która już niedługo pojawi się w zakładce! 

5 komentarzy:

  1. Mia to bardzo fajne imię. Mogę liczyć na jakiś romansik pomiędzy z nią, a którymś z chłopaków? Na przykład Shane. :DDDDDD

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja mam do Mii złe przeczucia! Mówie wam, ona zabuja się w Luke'u i będzie problem! Ja to po prostu wiem xD Nigdy nie ufaj wbiegajacym pod samochód w środku nocy Miom :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny rozdział nie mogę się doczekać następnego :*
    /A

    OdpowiedzUsuń
  4. Jaram się jak pochodnia :D *-*

    OdpowiedzUsuń