niedziela, 5 czerwca 2016

Epilog

Dzień 216
Próbowałam się wyszarpać z uścisku dwójki goryli, którzy bez wytłumaczenia skuli mnie kajdankami. Luke leżał na ziemi kolanem przytrzymywany przez trzeciego faceta.
- Zostawcie ją - wydarł się blondyn, ale bez skutku.
Dwoje mężczyzn wyciągnęło mnie z domu na zewnątrz.
Kątem oka dostrzegłam jak z domu obok wyprowadzany jest Shane, a z kolejnego Calum próbuje zabić ludzi, którzy wyciągają Daniell.
- Shane! - krzyknęłam - Co się dzieje?!
- Nie wiem - wydarł się - Środek nocy, a te skurwysyny nas budzą i to w nie byle jaki sposób.

Dzień 217
- Znaleźliście się tutaj, aby zbadać waszą odporność na wirusa, który zmienia ludzi w potwory - powiedział doktor Reisenberg. Po jego miłym wyglądzie nie pozostało nic. Zacięty wyraz twarzy i ostre spojrzenie lądowało na każdym z nas.
- W tym przypadku - kontynuował, a my mogliśmy tylko słuchać, bo zostaliśmy przywiązani do łóżek - Musimy wam wstrzyknąć jego aktywną formę.
- Ciebie coś porąbało - warknęła Danielle - Nie masz prawa nas tu trzymać.
- Owszem mam - uśmiechnął się podle lekarz - Dostałem zgodę z góry na wszelkie badania.
Dzień 222
Otworzyłam oczy czując, że moje ciało jest całe zesztywniałe. Jęknęłam, przywracając się na bok. Mój wzrok trafiła na zmarnowanego brata.
- Dzięki Bogu – szepnął, podchodząc do krat - W końcu się obudziłaś.
- Gdzie ja jestem?
- W czymś w stylu więzienia.

Dzień 223
Słyszałam dochodzące zza drzwi wrzaski Shane'a. Zabrali go na kolejne tortury, podczas których po raz chyba czwarty wstrzyknęli mu wirusa.
- Jak się trzymasz? - zapytała Danielle, którą umieścili w celi naprzeciwko mnie.
- Już nie wyrabiam.

Dzień 230
- Jedzenie.
Podniosłam głowę, widząc twarz mojego ojca. Na dużej tacy niósł trzy talerze i tyle samo szklanek.
Nie miałam ochoty jeść po tym jak któregoś razu Danielle zjadła swój posiłek, w którym znajdował się wirus.
- Ja podziękuję - szepnęłam i opuściłam głowę.
- Musisz jeść - odparł i wysunął talerz pomiędzy kratami.
Podał posiłek pozostałym i wyszedł.
Moja uwagę przykuła mała karteczka. Podpełzłam do talerza na czwórka, bo już od kilku dni nie miałam siły chodzić i ją podniosłam.
"Niedługo będziecie wolni"

Dzień 232
Znowu trafiłam do tego upiornego pokoju badań, czekając na kolejną dawkę aktywnego wirusa.
- Dziś dostaniesz pełną strzykawkę zamiast połowy - powiedział Reisenberg - Zobaczymy jak twój organizm zachowa się tym razem.
Miałam ochotę zacząć płakać, ale postanowiłam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Patrzyłam jedynie jak igła wbija się w fioletowe miejsce w zgięciu mojego łokcia.

Dzień 240
Pod wpływem silnych bodźców, które jakimś cudem odczuwałam, zaczęłam walczyć sama ze sobą, aby w końcu się obudzić.
Otworzyłam powoli oczy, a dookoła mnie panowała ciemność rozświetlana pojedynczymi snopami światła.
- Dziecko jak dobrze, że już wróciłaś - powiedział mój ojciec i mnie przytulił – Luke, opiekuj się nią jak należy. Pod łóżkami macie niezbędne rzeczy, aby udało wam się przebyć całą drogę bez dłuższych postoi. Jasne?
- Dziękuję panu - powiedział blondyn.
Ojciec wysiadł z samochodu i zatrzasnęła drzwi.

Dzień 243
Gdy w końcu oprzytomniałam chłopaki odpowiedzieli jak ojciec przygotował ich potajemnie do ucieczki, wprowadził do centrum i pomógł im nas uratować. Byłam mu wdzięczna jak nigdy.
Wszyscy byli w dobrych humorach, bo udało nam się opuścić to przeklęte miejsce i znowu wszyscy razem byliśmy w trasie. Wracaliśmy do domu.

Dzień 249
- Hej Matt! – krzyknęłam, gdy stanęliśmy w bramie szkoły w Wilsonboro.
- Jess? - chłopak podbiegł do nas, witając się ciepło z każdym - Co wy tu robicie?
- Schron w Portland to piekło, a nie ratunek - mruknął Ashton - Ale, co powiesz na długą opowieść przy piwie?

Dzień 251
Wróciliśmy w miejsce, gdzie się to wszystko zaczęło. Do naszego domu na obrzeżach małego miasteczka Lewisville. Shane gorączkowo przeszukiwał swój plecak, aż w końcu z triumfalnym uśmiechem wyciągnął kluczyki.
- Zostawiłem je na wypadek gdybyśmy chcieli kiedyś tu wrócić - powiedział i podszedł do drzwi.
- Czyń honory, braciszku - rzuciłam i złapałam Luke'a za rękę, całując go w policzek.
Shane włożył kluczyk do zamka i go przekręcił.

Nie ważne ile smutku przyniosła nam cała podróż. Nie ważne jakie męki przeżyliśmy i co straciliśmy. Najważniejsze jest teraz to, że w końcu znaleźliśmy swoje miejsce na świecie, chociaż musieliśmy przeżyć piekło, żeby to zrozumieć. Mamy siebie, swoją małą rodzinkę, której bez tej podróży nie zyskalibyśmy. Pomimo, że świat przewrócił się do góry nogami jesteśmy szczęśliwi, a nasza droga właśnie się zakończyła.

A, no właśnie. Wspomniałam, że Luke mi się oświadczył?
______________________________________________________________________

Tadams!!!
Nie mogę uwierzyć w to, co teraz tu napiszę, ale…
Historię „Survive even the end of the wordl” uważam za zakończoną.
Mam nadzieję, że epilog Wam się podoba, bo zakończyłam historię w podobny sposób jak zaczęłam.
To takie dziwne uczucie kończyć tego bloga, ale wszystko ma swoje końce podobnie jak podróż Jess, Luke’a, Shane’a i reszty.
Chciałabym Wam wszystkim podziękować. Im tym, którzy wpadli tutaj na chwilkę i tym, którzy zostali do końca i wciągnęli się w tę dziwną, odbiegającą od reszty historię. Jestem dumna z siebie, że udało mi się ją skończyć, a tym bardziej z Was, że dawaliście mi tę motywację do dalszego pisania i zostaliście pomimo moich humorków, problemów i braku weny. Duże uściski dla Was!
Podsumowując bloga:
- łączna liczba wyświetleń 30 599
- łączna liczna komentarzy 248
- łączna liczba obserwatorów 21
Dziękuję Wam jeszcze raz za to, że byliście, jesteście i mam nadzieję, że będzie!
Do zobaczenia na moim drugim blogu, bądź na jakimś nowym (jeżeli podejmę się rozpoczęcia nowego pisania)!

niedziela, 29 maja 2016

Rozdział 35 (Dzień 206-215)

                Obudziłam się. Czułam niewyobrażalny ból, który wżerał się w każdą komórkę mojego ciała. Byłam jak żywy trup. Wciągnęłam powietrze z sykiem.
                - Doktorze, obudziła się.
                Luke i jego zmęczony, ochrypły głos. Ściskał moją dłoń i delikatnie ją gładził kciukiem. Jest tu cały i zdrowy.
                Otworzyłam oczy, które prawie oślepły od otaczającej mnie sterylnej bieli. Jęknęłam mimowolnie. Byłam w czymś w rodzaju szpitalu i źle się z tym czułam. Zazwyczaj to ja kogoś ratowałam i byłam lekarzem, a teraz role się odwróciły.
                - Jak długo tu leżę? – zapytałam, próbując podnieść się do pozycji siedzącej.
                - Jakieś cztery dni - odpowiedział blondyn, bacznie mnie obserwując.
                Coś szarpnęło mnie w środku. Momentalnie opadłam z powrotem na łóżko. Zabrałam swoją dłoń z dłoni Luke'a i podciągnęłam koszulkę. Drobne szwy ściągały ze sobą moją skórę. Otworzyłam szeroko oczy, przypominając sobie dokładnie, co się ze mną działo.
                - Z resztą wszystko dobrze?
                - Jess, nie musisz zawsze martwić się o wszystkich – powiedział, przywracając oczami - Tak wszystko dobrze.
Odetchnęłam z ulgą. Udało się nam wszystkim dotrzeć. W końcu jesteśmy bezpieczni.
                - Dzień dobry, Jesabelle. Jestem doktor Alec Reisenberg i cieszę się, że w końcu do nas wróciłaś.
                Straszy mężczyzna podszedł do nas, trzymając w dłoni teczkę. Jego uśmiech był miły, a oczy patrzyły na mnie przyjacielsko.
                - Udało nam się naprawić uszkodzoną wątrobę i jelito grube. Operacja przebiegła bez zarzutów.
                - Kiedy będę mogła wyjść? – rzuciłam, patrząc na lekarza z nadzieją.
                - Jeżeli obiecasz, że nie będziesz się przeciążać, to dziś popołudniu, ale tylko na wózku.
Uśmiechnęłam się szeroko i spojrzałam na Luke'a. On tak samo jak ja był zadowolony ze słów Reisenberga.
                - Mogłabyś mi jeszcze powiedzieć skąd masz bliznę na obojczyku i łydce? - zapytał doktor, notując coś w teczce.
                - Od ugryzienia martwego – odpowiedziałam, nie zastanawiając się nad tym, co powiedziałam - Jestem odporna, więc spokojnie.
                - Yhym - mruknął doktor i uśmiechnął się pod nosem – Luke, chodź ze po wózek i możesz stąd zabrać swoją dziewczynę.

XXX Dzień 215 XXX

                W końcu mogłam stanąć na nogi i zwiedzić cały schron. Wszyscy opowiadali mi, że to miejsce jest ogromne, większe niż mogłoby się wydawać. Była tutaj mini galeria ze sklepami i jakimiś małymi kawiarenkami oraz pizzeriami, dwie farmy, siłownia i mnóstwo zamieszkanych domów.
                Wracaliśmy właśnie z lodów, które musiałam przyznać, że są pyszne. Chłopaki śmiali się razem z dziewczynami, ale ja potrafiłam myśleć tylko o Elizabeth. Podobałaby się jej tutaj. Miałaby się z kim bawić i dokazywać. Byłaby bezpieczna.
                Spojrzałam przed siebie i stanęłam jak wryta. Przed nami szli nasi adopcyjni rodzice bogato ubrani i uśmiechnięci jak nigdy.
                - Co wy tutaj robicie? – zapytałam, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami.
Wszyscy umilkli spoglądając to na mnie i Shane'a, a to na naszych rodziców.
                - Jess? Shane? - zapytała matka, uśmiechając się do nas ze łzami w oczach. Zaczęła iść w naszą stronę, ale ja pokręciłam głową.
                - Jak to możliwe, że wy żyjecie? - rzucił Shane, zaciskając dłonie.
                - Przekupiliśmy naszego pilota, żeby nas tu przywiózł. Oczywiście, że się zgodził słysząc, że będzie miał miejsce w schronienie - odpowiedział nasz ojciec.
                Wyrwałam się do przodu, chcąc ich oboje zabić, ale dłoń Luke'a mnie powstrzymała. Gorzej było z moim bratem, bo jego już nikt nie zatrzymał. W ciągu sekundy znalazł się przy ojcu i przyłożył mu z prawego sierpowego, aż upadł.
                - Jesteście nic niewartymi gnidami, które myślą tylko o sobie! - wrzasnął - Rozumiem, że zostawiliście nas na pastwę losu, ale Elizabeth, która była waszą prawdziwą córką?
                - Elizabeth? - zagadnęła matka z ekscytacją - Gdzie ona jest? Chciałabym się z nią zobaczyć.
                - Nie żyje - powiedziałam z grobową miną.
                Marion zaczęła płakać, a William podniósł się z ziemi i ją przytulił.
                - Chodźmy stąd - szepnęłam i biorąc Luke'a z dłoń, wyminęliśmy naszych rodziców.
                Akurat znajdowaliśmy się na ulicy, na której dostaliśmy domy - ja z Luke'iem, Aston z Mią i Michaelem, Danielle z Calumem i Charliem oraz Shane z Mary. Każdy obok siebie.
                Marzyłam, aby znaleźć się w tym skromnym małym domku i odciąć się od tego, co się przed chwilą stało.
                Luke, widząc moją smutną minę, pożegnał się ze wszystkimi za nas dwoje i zgarniając mnie w swoje ramiona, zaniósł do domu.
                Czułam złość i smutek za jednym zamachem, ale nie ważne jak bardzo chciałam odetchnąć, będąc u siebie, nie mogłam tego zrobić. Miałam wrażenie, że jesteśmy non stop obserwowani. Każdy nasz ruch w każdym miejsce. Mówiłam o tym blondynowi, ale on podchodził do tego na luzie i uważał, że tylko mi się tak wydaje. I mógłby mieć rację, bo do tej pory nie znalazłam żadnych dowodów na potwierdzenie swoich podejrzeń i nie miałam nic oprócz swojego instynktu.
                Przeszłam przez krótki korytarz, wchodząc do salonu. Opadłam na kanapę i westchnęłam.
                - Jess, wszystko dobrze? - zapytał Luke, patrząc na mnie zmartwionym wzrokiem - Chcesz porozmawiać?
                - Jestem po prostu zmęczona – odparłam, przejeżdżając dłonią po twarzy - Porozmawiamy o tym jutro, a dziś połóżmy się wcześniej.
                - Jeżeli chcesz – powiedział, lekko się uśmiechając - Zaklepuję jako pierwszy łazienkę.
                Luke pobiegł na piętro, gdzie znajdowała się działająca łazienka, a ja spojrzałam przed siebie na odłączony od prądu telewizor.
                Znowu się to pojawiło. Przeczucie, że coś złego się wydarzy. Coś, co ponownie zniszczy nasze życie, a jeżeli ja mam przeczucie to prawie nigdy się nie mylę. Oby tym razem było inaczej.
                To dziwne uczucie nie minęło, gdy brałam prysznic, jadłam kolację czy kładłam się spać. Było ze mną do końca dnia i nawet ramiona Luke'a tego nie rozgoniły.
______________________________________________________________________

Cześć i czołem!
W końcu pojawia się ostatni rozdział (co z tego, że genialnie krótki) tego bloga, ale spokojnie został jeszcze epilog, który wszystko wyjaśni i mam nadzieję, że zostawi Was w zadowalającym humorze.
Epilog (to takie smutne to pisać) pojawi się za tydzień!

sobota, 14 maja 2016

Rozdział 34 (Dzień 203)

                Każdy postój był dla nas męczarnią. Wszyscy byli zrywani na nogi, aby obstawiać najbliższe otoczenie. Posiłki jedliśmy w pośpiechu byle jak najszybciej ruszyć dalej. O sen starano się tylko dla osoby, która miała następnie prowadzić, reszta ze stresu nie potrafiła zmrużyć oka.
                Winą naszego stanu były obawy ataku gangu Deryla. Nie tylko ja myślałam, że to nie koniec. Po kilku godzinach wszyscy tak stwierdziliśmy, gdy na kilku pierwszych postojach w oddali zauważyliśmy samotnego motocyklistę. Nie wiedzieliśmy czy był on rzeczywistością, czy po prostu jakąś grupową paranoją. Nikt z nas nie chciał skończyć jako obiad dla martwych.
                Najgorzej było, gdy od naszego celu dzieliło nas już kilka kilometrów. Byliśmy tak rozdrażnieni, że rozmowa o głupoty kończyła się wielką kłótnią.

XXX

                W oddali zamajaczył mi znak. Wiedziałam bardzo dobrze, co będzie tam napisane. Wszystko, co do tej pory przeżyliśmy, prowadziło do tego jednego miejsca.
                Minęliśmy znak "Portland 1 mila".
                Po moim policzku popłynęła jedna samotna łza. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam się aż tak szczęśliwa. Koniec naszej drogi jest bliski.
                - Skarbie, coś się stało? - zapytał Luke, kątem oka zerkając na mnie, a jednocześnie starając utrzymać się środka jezdni.
                - Tak – rzuciłam, poprawiając się w fotelu pasażera i ścierając szybko łzę - Po prostu nie mogę uwierzyć, że to koniec.
                - To były piękne chwile - powiedział blondyn, uśmiechając się lekko.
                Usłyszałam prychnięcie z tyłu. Obejrzałam się za siebie i ujrzałam Mię z niezadowoloną miną. Uniosłam brew, patrząc na nią wyczekująco.
                - Niby jakie piękne chwile? - spytała z lekko słyszalną pogardą - Bijatyka w Wilkesboro czy może śmierć Elizabeth? Zastanówcie się, co mówicie.
                Zmrużyłam oczy na nią. Już miałam coś powiedzieć, ale siedzący obok niej Shane pokręcił głową i zgarnął ją w swój uścisk.
                Próbowałam zignorować dziewczynę, ale wywołała ona wspomnienia. Wspomnienia o Elizabeth. Nie ma jej tu z nami. Ona nie żyje, a my na to pozwoliliśmy. Nie udało nam się jej uratować.
                Zacisnęłam usta w cienką linię i zamknęłam oczy. Elizabeth nie chciałaby, żebym była smutna. Ona zawsze była wesoła i chciała dla wszystkich dobrze. Nie mam zamiaru wspominać jej ze smutkiem tylko z radością i poczuciem dumy, że mogłam być jej siostrą.
                - Moje drogie towarzystwo - powiedział Luke donośnym głosem - Witam was w Portland.
Wszyscy jak jeden mąż rzucili się do przednich siedzeń, aby móc widzieć miasto, które jest naszą przyszłością.
                - Więc teraz pozostaje nam odnaleźć ten schron - powiedziała Danielle.
                - Mówili coś o centrum miasta jeżeli dobrze pamiętam - rzucił Michael i potrząsnął ramieniem Luke.
                Hemmings kiwnął głową i z jeszcze większą prędkością zaczął gnać za znakami wskazującymi nasz kierunek. Ulice były puste. Nigdzie nie było widać martwych, albo to tylko pozory.
                Luke skręcił, a naszym oczom ukazał się kilku metrowy solidny płot ze strażnicami ustawionymi co kilka metrów. Nad nim można było w oddali dostrzec kilka wiatraków, z którym prawdopodobnie mieszkańcy czerpią prąd.
                Moja ekscytacja sięgnęła zenitu. To już tu. Niedługo będziemy bezpieczni i będziemy snuć plany na przyszłość.
                Spojrzałam na drogę, a moje oczy zwiększyły się do rozmiarów spodków. Na ulicy leżała rozłożona kolczatka, której ostre szpikulce do przebijania opon błyskały groźnie w słońcu.
                - Uważaj! – wrzasnęłam, łapiąc za kierownicę.
                Luke instynktownie nacisnął hamulec, a ja skręciłam, próbując jakoś wyminąć przeszkodę. Nie udało się. Wóz najechał na kolczatkę, przebijając prawe opony. Prędkość zmalała, aż stanęliśmy w miejscu. Nie było możliwości dojazdu pod samą bramę.
                - Bagaż podręczny, jakaś broń i w drogę? - zapytał mój brat, na co kiwnęłam głową.
                Szybko zabraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Wtedy się zaczęło. Pierwszy strzał ominął moją głowę o kilka centymetrów, trafiając w metalowe drzwi wozu. Spojrzałam szybko w stronę, z której nadleciała kula.
                Kolana się pode mną ugięły. Stał tam sam Deryl, który nie był wymysłem mojego umysłu. Patrzył na mnie pewnym sobie wzrokiem, unosząc ponownie pistolet do góry.
                - Za samochód! - krzyknął Luke, łapiąc mnie za dłoń i ciągnąc za sobą.
                Wiedziałam, że co najmniej mnie draśnie. Było gorzej. Siła pocisku rzuciła mnie do tyłu, ale nikt tego nie zauważył, bo Hemmings dalej mnie ciągnął.
                Wszyscy schowali się za wozem i zaczęli ładować swoje pistolety. Ja odwróciłam się do nich tyłem i dotknęłam swoje boku. Krew. Bardzo dużo krwi. Jestem pewna, że poszła wątroba i pewnie jeszcze jakiś organ. Ból ustąpił pod wpływem ogromnej dawki adrenaliny, więc na razie mogłam się cieszyć spokojem.
                - Jess wszystko dobrze? - zapytał Luke, pojawiając się nagle koło mnie.
                - Tak jasne - odpowiedziałam szybko, wyciągając zza paska broń.
                Wiedziałam, że za chwilę zacznę słabnąć, a jeżeli w schronienie nie mają dobrego chirurga, wykrwawię się. Musiałam upewnić się, że przynajmniej moi przyjaciele dotrą na miejsce, że Luke będzie miał jakąś przyszłość.
                Wzięłam głęboki oddech i się wychyliłam. Wycelowanie zajęło mi tylko sekundę. Strzeliłam, a pocisk poleciał prosto w jakiegoś motocyklistę. Słychać było jedynie zduszony krzyk i dźwięk upadającego motoru.
                Tamci nie pozostali nam dłużni. Zaczęli strzelać na oślep, gdy tylko ktoś się wychylił. Sama kilkakrotnie wstawałam i nad maską waliłam w nich bez celowania.
                Czułam się coraz słabiej aż w końcu musiałam usiąść, bo nie mogłam już ustać na nogach. Dotknęłam ponownie rany, która dalej obficie krwawiła. Jęknęłam cicho, gdy pulsujący ból zaczął rozchodzić się po moim ciele.
                - Jess? - Luke spojrzał na mnie, a jego oczy otworzyły się szeroko w przerażeniu - Chrystem Jess, co ci się stało?
                - Postrzelił mnie – stęknęłam, próbując usiąść jakoś wygodniej - Na samym początku.
                Tlen coraz trudniej dostawał się do moich płuc, a powieki stawały się cięższe. Mimowolnie pozwoliłam im na chwilę opaść.
                - Jess, nie rób tego - warknął blondyn i potrząsnął moim ramieniem.
                - I tak już po mnie - powiedziałam cicho - Najważniejsze jest to, że wy przetrwacie.
                - Nawet tak nie mów - Hemmings uniósł gwałtownie głowę i popatrzył na Shane'a - Co tam się dzieje? 
                - Ktoś nam pomaga ich załatwić! – zaśmiał się mój brat.
                Ogarnął mnie straszny chłód. Zadrżałam i objęłam się ramionami, ale także uśmiechnęłam. Uda im się. Będą mieli swoje miejsce na ziemi.
                Skorzystałam z okazji, że Luke skupił się na czymś innym i zamknęłam oczy. Tylko na chwilę niech moje powieki opadną. Przecież zaraz je otworzę.
_______________________________________________________________________
Przedostatni rozdział jest naprawdę krótki, ale zostało w nim zawarte to, co chciałam.

Do zobaczenia za tydzień!

niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 33 (Dzień 201)

                Gdy pierwszy szok minął, potrzebowałam chwili spokoju. Siedziałam na schodach werandy mojego domku okryta kocem, podczas gdy wszyscy w pośpiechu pakowali rzeczy do auta. Była to dobra decyzja. Wyjechać jak najszybciej z Salt Lake City.
                Wiedziałam, że Deryl nie odpuści. Jego zacięty wyraz twarzy mówił sam za siebie. Został upokorzony i nie spocznie dopóki nie dostanę za swoje.
                W zakamarkach mojego umysłu czaił się strach. Dobrze zrobiłam ratując chłopaków i dziewczyny, ale co teraz? Co jeżeli zaatakują nas zanim uda nam się uciec? Nie dam rady ochronić wszystkich.
                - Ziemia do Jess.
Czyjaś dłoń pomachała mi przed twarzą. Spojrzałam w góry prosto w oczy Caluma. Brunet popatrzył na mnie pełnym niepokoju wzrokiem, ale po chwili się otrząsnął.
                - Coś mówiłeś? – zapytałam, potrząsając lekko głową.
                - Tak - rzucił szybko - Najkrótsza droga do Portland ciągnie się 89. Podróż zajmie nam góra dwa dni. Musimy uzupełnić zapasy paliwa i zdobyć gdzieś jedzenie. Wszystko nam się powoli kończy.
                - Jasne jestem za.
                Westchnęłam i podniosłam się w końcu. Podeszłam do stojącego niedaleko wozu. Weszłam do środka w poszukiwaniu swojego plecaka. Musiałam w końcu się ubrać i ogarnąć. Wyciągnęłam pierwsze lepsze spodnie i naciągnęłam je na nogi.
                - Dobra ludzie odjeżdżamy!
                Krzyk Danielle poniósł się po całym otoczeniu. Po chwili wszyscy zaczęli pakować się do samochodu. W końcu ostatnia osoba zatrzasnęła drzwi i z Shane'm za kierownicą ruszyliśmy.
                Odetchnęłam głęboko, gdy wyjechaliśmy znad jeziora i już nie mogłam doczekać się aż opuścimy Salt Lake City.

XXX

                Pierwsze promienie słońca zaczęły rozganiać mrok. Widziałam w oddali przekrzywiony znak "Salt Lake City żegna", lecz się nie cieszyłam. Wiedziałam, że to będzie za łatwe od tak wyjechać. Czułam to już od samego początku, ale nie spodziewałam się, że będzie to aż tak trudne.
                Przez całą szerokość ulicy stały motory, a na nich Deryl ze swoimi kumplami. Uniemożliwiali nam jakikolwiek przejazd.
                - Cholera – mruknęłam, wychylając się pomiędzy przednimi siedzeniami.
                - Jedno słowo, siostra i ruszam pełnym gazem - powiedział Shane, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
                - Będzie tylko gorzej - rzucił Calum, siedzący na miejscu pasażera - Wycofaj się. Pojedziemy inną trasą.
Motocykliści nie zareagowali, gdy mój brat zawracał. Mają jakiś plan. Coś co nas wykończy, a oni dzięki temu będą mieli mega zabawę.
                Shane docisnął pedał i ruszył z największą możliwą prędkością na jaką pozwalał ten wóz.
Hood cały czas instruował kierowcę jak ma jechać. Prowadził nas do zachodniego wyjazdu z miasta. Modliłam się, aby ta droga była przejezdna, ale się myliłam.
                Widząc kolejny znak, żegnający osoby opuszczające miasto, moja miną stała się jeszcze bardziej ponura.
                - To są chyba jakieś żarty! - warknął gdzieś z tyłu Michael, uderzając dłonią w ścianę wozu.
Droga została dosłownie zabarykadowana. Ściana zbitych ze sobą palet i desek piętrzyła się na kilka metrów. Nie było możliwości, żeby się przez nią przebić.
                - Szlag by to - mruknęła Danielle i opadła na kanapę.
                - Spokojnie - powiedział Cal, biorąc głęboki oddech - Jedziemy na południe, a jeżeli tam droga też jest zablokowana to zostaje nam wschód. Tam musi być czysto przecież tą drogą wjeżdżaliśmy do miasta.
                - Calum ma rację - rzuciłam - Ale zamiast na wschód jedziemy z największą prędkością na północ. Oni myślą, że będziemy tak krążyć.
                Shane wycofał i znowu wjechał na ulice miasta. Co chwilę mijaliśmy jakiegoś martwego, a czasami mniejsze stada. Przy południowym wylocie z miasta działo się coś, co przyciągało zombiaków.
                Mój brat przecinał szybko ulice. Zdenerwowanie malowało się wyraźnie na jego twarzy. Wszyscy byliśmy zestresowani całą sytuacją. Czuliśmy się jak więźniowie tego miasta, w którym to nasi przeciwnicy mają przewagę. Bawili się z nami w kotka i myszkę.
                Shane wyhamował gwałtownie. Poleciałam do przodu i prawie przywaliłam głową panel pomiędzy siedzeniami, ale Luke załapał mnie i pociągnął w tył. Mój brat zaczął szybko cofać. Spojrzałam na drogę.
                - To już jest chore - szepnął Hemmings, a ja jedynie kiwnęłam głową.
Na ulicy została rozstawiona zagroda, a w niej stado zombie próbujących złapać zwisające ze sznurka mięso.
                - Zaraz zwymiotuję - wymamrotała Mary i zakryła usta dłonią.
Nie dziwiłam się jej. Pomiędzy kawałami poszarpanego mięsa wisiały dłonie i nogi. To było ciało jakiegoś człowieka.
                - Shane, jedź szybciej - szepnęłam i potrząsnęłam jego ramieniem.
Chłopak kiwnął głową i robiąc gwałtowny skręt, zostawił za sobą zagrodę.
                Calum ponownie zaczął kierować Shane'm, ale tak jak ja powiedziałam. Uciekniemy stąd.
Ominęliśmy centrum miasta szerokim łukiem, powoli zbliżając się do miejsca naszego poprzedniego spotkania z gangiem.
                Nagle dookoła wozu rozległy się wrzaski, łupnięcia i wystrzały. Jedna z zakratowanych szyb potłukła się od kuli i kawałki szkła rozleciały się po całym tyle. Wszyscy przerażeni odsunęli się od ścian.
                - Panno Wilson!
                Ledwo wychwyciłam jak ktoś mnie wolał. I nie był to byle kto tylko Deryl. Czułam całą zawartość mojego żołądka podchodząca do gardła. Nie odpuścił. Dorwie nas i zrobi z naszych ciał ucztę dla martwych.
                - Ashton trzymaj mnie mocno. Michael jak dam ci znak otworzysz drzwi - rzucił szybko Charlie, ładując dwa pistolety.
                - Co ty zamierzasz zrobić? - zapytała Mary, której oczy powiększyły się pod wpływem strachu.
                - Powystrzelam ich jak kaczki - warknął i stanął przy wyjściu.
                Kiwnął głową i wszystko się zaczęło. Szybko otwarte drzwi, kilka strzałów, wrzask bólu, powrót. Chłopak powtórzył jeszcze dwa razy serię, ale musiał przerwać, bo motocykliści chyba oprzytomnieli i zrozumieli, co się dzieje. Ofensywa była masakrą. Grad kul sypnął prosto w ściany naszego wozu.
                Rozejrzałam się szybko po wnętrzu, poszukując niepotrzebnych rzeczy. Mój wzrok padł na lodówkę turystyczną, która od kilku dni stoi pusta. Złapałam ją i wcisnęłam Calumowi na kolana.
                - Wyrzuć to przez okno – wytłumaczyłam, widząc jego pytający wzrok - Jeżeli pierwszy padnie reszta będzie musiała się zatrzymać.
                Kiwnął głową i szybko opuścił szybę. Podniósł lodówkę, która po chwili znikła na zewnątrz. Usłyszałam krzyk, ostre hamowanie i dźwięk ocierania metal o metal.
                Mam nadzieję, że pierwszy jechał ten skurwysyn.
                - Zostają w tyle! - krzyknął zadowolony Shane i trochę spokojniejszy rozłożył się na fotelu.
                Ja nie byłam spokojniejsza. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec.
_____________________________________________________________________
Rozdział krótki, ale nic na to nie poradzę…
Do końca dwa rozdziały + epilog!
Następny rozdział za tydzień ;)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Rozdział 32 (Dzień 200)

                Kansas, Nebraske i Wyoming przyjechaliśmy prawie bezproblemowo, ale droga ciągnęła się w nieskończoność. Gubiliśmy się, przedłużaliśmy trasę, żeby ominąć większe stada zombie i dosyć często robiliśmy postoje. Koniec końców wylądowaliśmy w Salt Lake City w małym domku na brzegu Salt Lake.
                W naszym gronie doszło do kilku zmian. W oficjalnym związku byli już Calum i Danielle, pomiędzy którymi cały czas dochodziło do sprzeczek z powodu ich rywalizacji o przywództwo oraz Shane i Mary, dający ciągle wszystkim popalić swoimi chamskimi żartami.
                Podróż coraz bardziej nas męczyła. Mieliśmy dosyć bycia ciągle w objeździe. Pragnęliśmy tylko znaleźć się już w Portland. Nie wiedzieliśmy nawet jak bardzo jesteśmy zestresowani takim życiem codziennym dopóki nie trafiliśmy tutaj. Nad brzeg jeziora Salt Lake.
                Siedziałam na werandzie małego domku letniskowego nad jeziorem i patrzyłam jak zachodzi słońce. Luke siedział koło mnie z ramieniem zarzuconym na moim krześle. Pozostali grali w siatkówkę. Próbowali nie robić zbyt dużo hałasu. Nie wychodziło im to za dobrze, ale nikt się tym nie martwił. Zajęliśmy domki najbardziej oddalone od głównych ulic otoczone jak najgęściej drzewami. Dźwięk się wyciszał i nie docierał do oddalonego o jakieś trzy kilometry centrum miasta, gdzie skupiło się ogromne stado zombie.
                - Tutaj jest jak w raju – powiedziałam, biorąc łyk piwa schłodzonego w jeziorze.
                - Jess - zaczął cicho Luke.
                - Yhym – mruknęłam, patrząc na niego.
                - Nie moglibyśmy tu zostać? - zapytał – Sama powiedziałaś, że tutaj jest jak w raju. Popatrz na nich. Nie pamiętam kiedy ostatni raz, aż tak beztrosko spędziliśmy czas. Nawet wesele Mii i Ashtona było robione pod presją.
                - Luke, ja to zrozumiem i sama bym chciała tu zostać, ale naszym celem jest Portland. Od samego początku. W pewnym momencie może nam się skończyć amunicja, jedzenie, ktoś może zachorować, a tam jest schron rządowy. Tam muszą mieć wszystko.
                Chłopak pokiwał głową, tym samym zgadzając się z moimi słowami. Był trochę smutny. Nie dziwiłam się mu. Salt Lake City to miejsce idealne dla nas. Mamy własny domek tylko dla siebie. W końcu udało nam się skończyć, to co zaczynaliśmy rano, ale ktoś nam zawsze przeszkadzał. Tu każdy zajmuje się sobą.
                Luke wziął moją dłoń i ją pocałował. Uśmiechnęłam się do niego lekko.
                Słońce prawie znikło za horyzontem, zabierając jasność i ciepło.
                - Chodźmy spać - szepnął Luke i pociągnął mnie do naszego domku.
                Obudził mnie wrzask. Rozejrzałam się dookoła, ale nic nie widziałam. Panowała ciemność.
Dokładnie słyszałam krzyki, śmiechy i warkot silników. 
Luke podnosił się powoli do pozycji siedzącej, ale powstrzymałam go, przykładając palec do ust i nakazując zostać. Chłopak pokiwał głową i popatrzył się na mnie z troską, ale już tego nie widziałam.
                Zerwałam się z łóżka, łapiąc za dwa pistolety leżące na komodzie. Nie myśląc o tym, że jestem ubrana tylko w luźną koszulkę i majtki wybiegłam na dwór.
                Kilku potężnych mężczyzn na motorach mierzyło do klęczącego Caluma i Asha, a dwóch nieznajomych trzymało w żelaznym uścisku Danielle i Mię. Słyszałam jak nabijają się z chłopaków, a skąpo ubrane dziewczyny, zajmujące tylne siedzenia motorów, śmieją się piskliwymi głosami.
                Czyli jednak Salt Lake City nie jest tak idealne jak myśleliśmy. Jak nie stado zombie to gang motocyklowy.
                Schowałam się za najbliższym domkiem. Poczułam jak ktoś zakrywa moje usta i łapie w pasie, ciągnąc jeszcze bardziej do tyłu z dala od reflektorów motorów. Zaczęłam się szarpać, próbując uderzyć kolbą pistoletu w głowę przeciwnika.
                - Jessabell, uspokój się.
Ostry ton głosu Shane'a podziałała na mnie kojąco. To tylko mój brat, a nie żaden z tych oblechów.
                - Co się tutaj dzieje? – zapytałam, odwracając się przodem do niego i wyłapując jego błyszczące w ciemności oczy.
                - Nie wiem - odpowiedział - Obudziłem się słysząc motory. Wyjrzałem przez okno, a oni już wyprowadzali dziewczyny i szarpali się z Calumem i Ashtonem. Kazałem Mary, Michaelowi i Charliemu schować się pomiędzy drzewami, a do ciebie już nie zdążyłem.
                Pokiwałam głową, wychylając się trochę. Sytuacja nie była za wesoła. Mężczyźni przykładali pistolety do głów chłopaków, a dziewczyny już związane miotały się na siedzeniach. Zaczęłam się przysłuchiwać rozmowie, aby chociaż trochę rozeznać się w tym, co się dzieje.
                - Moi drodzy, po co te nerwy? - zapytał barczysty mężczyzna z gęstą brodą, siedzący na motorze wysuniętym na sam przed. Prawdopodobnie ich przywódca.
                - Wpadacie w środku nocy zaczynacie do nas mierzyć, a później wiążecie nasze dziewczyny - prychnął Calum - Coś tu jest nie tak.
                - Wasze dziewczyny? - zaśmiał się ten, co przykładał lufę do głowy Cala - One są już nasze! Prawda Deryl?
                - Tak, jasne Jeff - rzucił ich przywódca - Zastrzelimy was, a z dziewczynami trochę się zabawimy.
                Cała grupa wybuchła śmiechem. Zagotowało się we mnie. Jak można być aż tak ochydnym.
                Wyszłam zza domku, wyrywając swój nadgarstek z dłoni Shane'a. Nikt nie ma prawa traktować tak drugiego człowieka nawet jeżeli żyjemy w takich, a nie innych czasach.
                Oddałam strzał ostrzegawczy w powietrze. Śmiech ucichł, a oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Zbliżyłam się do grupy, czując się niesamowicie pewnie i nie zwracając uwagi na to jak skąpo jest ubrana.
                - Deryl – zaczęłam, posyłając mu pobłażliwy uśmiech - Jeżeli chcesz wyjść z tego żywy to proszę cię, żebyś zostawił moich przyjaciół i zawinął się stąd.
                - Wybacz, ale kim ty do kurwy jesteś? - warknął mężczyzna.
                - Dla przyjaciół Jess, ale ty możesz zwracać się do mnie per panno Wilson.
                Zauważyłam to. Delikatne skinięcie Deryla w stronę faceta, mierzącego do Caluma. Nie myśląc wiele, wycelowałam i trafiłam w udo, chyba, Jeffa, a krew trysnęła strumieniem. Tętnica, prosto w dziesiątkę. Koleś krzyknął i upadł na ziemię.
                - Jesteście mało dyskretni, a ze mną nie ma zabaw - warknęłam - Chcę tylko tych dwóch. Dziewczyny możecie sobie wziąć.
                - Jess, co do cholery? - syknął Ashton, odwracając się do mnie twarzą.
                - Zamknij się - rzuciłam do Irwina i ponownie skupiłam się na Derylu, zauważając małe światełko na końcu karawany motorów.
                - Niby czemu miałbym na to pójść? – prychnął, czując się pewnym swojego nikłego zwycięstwa.
                - Może dlatego, że twój kumpel zaraz się wykrwawi, a wiedz, że wiem o czym mówię i mogę w każdej chwili przestrzelić twojego gardło, przy okazji trafiając pomiędzy oczy twojej blond towarzyszki, ale o tym chyba nie chcemy się przekonać. Prawda, Deryl?
                Mężczyzna zmierzył mnie dokładnie spojrzeniem w końcu, trafiając na moje oczy. Zauważył, że nie blefuję i zwątpił. Następnie odwrócił twarz do Jeffa, leżącego w kałuży krwi i to mu wystarczyło, aby dać wszystkim znak do odwrotu.
                - Na motory! Zjeżdżamy stąd! Brać Jeffa - ryknął wściekle, zakręcając swoich jednośladem.
Ashton i Calum zerwali się z ziemi i ze związanymi dłońmi stanęli za mną.
                - Merl, ale tu nie ma tych dziewczyn!
                Nie wiedzieli, że w tym samym czasie, gdy ja odwracałam ich uwagę, Shane rozwiązał Danielle oraz Mary i zabrał je w bezpieczne miejsce. To właśnie powiedziała mi brat sekundę zanim wyszłam im naprzeciw.
                Strzeliłam w powietrze trzykrotnie, a całe towarzystwo w popłochu zaczęło dojeżdżać, wpadając na siebie. Ich przywódca odwrócił się po raz ostatni, posyłając mi jadowite spojrzenie.
                - To jeszcze nie koniec zdziro.
                Wszystkie silniki warknęły i motory odjechały na pełnym gazie.
                Odetchnęłam głęboko, próbując opanować drżenie dłoni. Cała moja pewność siebie wyparowała.
____________________________________________________________________
Hej! Rozdział dodaję późno, ale mam nadzieję, że ktoś to przeczyta…

Tak w ogóle to patrzę sobie dziś na numer rozdziału i zrozumiałam, że do końca historii zostały trzy rozdziały i epilog. Wow…

Następny rozdział najprawdopodobniej pojawi się 6.05-8.05, ale postaram się, aby był już w tym tygodniu!

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Rozdział 31 (Dzień 190)

XXX Shane XXX

         Podałem Mii ramię, a ta z uśmiechem je chwyciła. Powoli zaczęliśmy podchodzić pod drzwi kościoła.
         Czułem, że jest mi źle z tym, że Mia bierze ślub. Nie chciałem, żeby wiązała się z Ashtonem na poważnie, bo... Bo nadal coś do niej czuję. Mary to wspaniała dziewczyna, ale to Denis nadal zaprzątała moje myśli. Jeżeli teraz wybierze znowu Asha dam sobie z nią całkowicie spokój.
         - Bardzo się stresujesz? - przerwałem ciszę, spoglądając na blondynkę.
         - Nie - odpowiedziała z wahaniem - Możemy jednak trochę.
         Zaśmiałem się cicho. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, czekając, aż Luke zacznie grać na organach o czym Mia nie miała żadnego pojęcia.
         Stanąłem przodem do niej, biorące jej obie dłonie w swoje. Spojrzałem jej w oczy i zatknąłem kosmyk jej włosów, który uciekł z ciasnego koka, za ucho. Dziewczyna, wstrzymując powietrze, patrzyła na mnie zaskoczona.
         - Wiem, że nie powinien tego mówić, bo ty bierzesz ślub, a Ashton to mój kumpel, ale jeżeli tego nie powiem to nie daruję sobie do końca życia.
         - Shane o co chodzi? – zapytała, unosząc brew.
         - Nie jestem romantykiem, ale kocham cię, odkąd się spotkaliśmy i pomimo tego, że wybrałaś Asha. Nie wtrącałem się, nie mówiłem nic, bo zależało mi na twoim szczęściu i nadal mi na nim zależy, ale po prostu muszę to w końcu z siebie wyrzucić. Jesteś wspaniałą dziewczyną. Inteligentną, zabawną i silną. Twój uśmiech potrafi rozjaśnić mój dzień, a jedno spojrzenie sprawić, że moje serce zaczyna bić szybciej. Nie wzrusza mnie to, że chrapiesz w nocy i czasami zdarza cię się wywyższać. Kocham cię za wszystkie twoje wady i zalety.
         - Dlaczego mi to mówisz?
         - Bo nadal mam nadzieję, że wybierzesz mnie - odpowiedziałem jej cicho.
         Mia wyjęłam swoje dłonie z moich i spuściła głowę. Bardzo dobrze widziałem jej zakłopotanie.
         Zrozumiałem, że głupio postąpiłem. Nie miałem prawa stawiać jej w takiej sytuacji. Szczególnie w takim momencie, gdzie za chwilę ma stać się panią Irwin.
         Usłyszałem jak organy wydają z sobie pierwsze nuty Marszu Weselnego.
         - Pamiętaj, że zawsze będę ciebie kochać - szepnąłem i pocałowałem ją w czubek głowy.
         Otworzyłem szybko drzwi, a Mia pośpiesznie złapała moje ramię.
         Wszyscy nasi przyjaciele spojrzeli na nas, a my z udawanymi uśmiechami szliśmy powoli w stronę ołtarza, przy którym stał szeroko uśmiechnięty Ashton i Calum przebrany za księdza. Czułem jak blondynka koło mnie, aż rwie się do przodu, ale nadal szła wolno, trzymając fason.
         W końcu dotarliśmy do celu i podałem dłoń Mii Ashowi. Odsunąłem się od nich, zajmując miejsce koło Jessabell, która popatrzyła na mnie podejrzliwym wzrokiem. Ona chyba wie i tu już nie chodzi o nasz wieczór kawalerski, ale o to, co się stało kilka minut temu.
         Muzyka ucichła w momencie, kiedy Hood głośno odchrząknął.
         - Zebraliśmy się tutaj żeby połączyć węzłem małżeńskim tych dwoje ludzi. Jeżeli ktoś ma coś przeciwko temu związkowi niech odezwie się teraz albo zamilknie na wieki - Cal przerwał i zapadła cisza.
         Denis zerknęła na mnie niespokojnie, a ja skinąłem delikatnie głową, dając jej znać, że nie mam zamiaru niszczyć jej szczęścia. Ona już wybrała.
         - Nikt? W takim razie omijając wszystkie zbędne formułki przejdziemy do rzeczy - Calum ponownie odchrząknął - Wyciągnijcie swoje prawe dłonie - Obwiązał ich dłonie stułą, która wisiała mu na szyi.
         Spuściłem wzrok, bo wiedziałem, że może być to dla mnie trudne, a udawanie zadowolonego już mnie męczyło.
         - Czy ty Ashtonie Irwinie obiecujesz kochać i szanować Mię Denis oraz ślubujesz jej wierność?
         - Tak - odpowiedział chłopak, a ja cisnąłem dłonie.
         - Czy ty Mio Denis obiecujesz kochać i szanować Ashtona Irwina oraz ślubujesz jemu wierność?
         - Tak - powiedziała dziewczyna od razu, nie wahając się nawet sekundę.
         - Ogłaszam was mężem i żoną! - krzyknął radośnie Calum - Ash pocałuj swoją żonę.
         Wszyscy krzyczeli, a Mary i Danielle zaczęły sypać czymś białym, co prawdopodobnie było ryżem.
         Poczułem jak moja zaciśniętą dłoń zostaje rozluźniona, a następnie delikatnie ujęta.
         - Nie martw się - powiedziała cicho Jessabell, zaciskając nasze dłonie - Ktoś inny już czeka, aż obdarzysz go uczuciem.
         Wskazał dłonią na Mary, a ja się lekko uśmiechnąłem.
_______________________________________________________________________
Rozdział krótki, ale wyszedł, tak jak chciałam.
Kolejny 22.04-24.04.

Zapraszam także na mojego drugiego bloga, który od tej soboty zostaje reaktywowany. Może też przypadnie Wam do gustu.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Rozdział 30 (Dzień 189/190)

                Byliśmy w drodze już od dwóch dnia. 
                Jak się okazało ani Ash, ani Mia nie poinformowali nikogo o tym, że są zaręczeni. Moje zaskoczenie było naprawdę ogromne, bo tryskali takim szczęściem połączonym z uczuciem, że nie dało się tego nie zauważyć. Z każdą kolejną godziną wierciłam coraz większą dziurę w brzuchu Mii, a moje zniecierpliwienie i złość na nich rosła, aż nie wytrzymałam.
                - Czy możecie w końcu wszystkim powiedzieć? - warknęłam, a następnie syknęłam z bólu od gwałtownego podniesienia się do pozycji siedzącej - Nie możecie tego ukrywać przed nimi!
                - Czego? - zapytał nagle zainteresowany Calum, który wychylił się z miejsca pasażera.
                - Bo... My... No wiecie...
                - Oj przestań - prychnęła Mia, a następnie szeroko się uśmiechnęła - Jesteśmy zaręczeni.
Michael dał po hamulcach i samochód stanął w miejscu, zarzucając nami do przodu.
                - Żartujecie? – chłopak, odwrócił się z miejsca kierowcy i spojrzał na Asha.
                - No nie - odparł cicho Irwin.
                To, co stało się po chwili było nieprawdopodobne. Wszyscy faceci w ciągu sekundy przemieścili się, po tak małej przestrzeni jaką jest nasz wóz i zgarnęli biednego Ashtona w uścisk, od razu zaczynając konspiracyjnie szeptać pomiędzy sobą.
                Ja z dziewczynami ciągnąć Mię za dłoń usiadłyśmy na łóżku. Żeby nie być gorsze od chłopaków postanowiłyśmy także mówić ściszonym głosem.
                - A więc wieczór panieński - zaczęłam, a Mia pisnęła - Cicho.
                - Co proponujesz? - zapytała Danielle, patrząc na mnie z zaciekawieniem.
                - Namówię chłopaków żebyśmy zatrzymali się na dłużej dopiero w jakimś małym miasteczku. Byle był tam sklep z sukniami ślubnymi. Zabarykadujemy się tam i spędzimy całą noc przy świecach, pijąc najróżniejsze alkohole i przemierzając suknie. Mia, co ty na to?
                - Jak na warunki jakie mamy to jest genialny pomysł - szepnęła blondynka i uśmiechnęła się jak głupia.
Wolałam nie wiedzieć, co wymyślili nasi drodzy mężczyźni, ale mam nadzieję, że nikt nie ucierpi.

XXX

                Dopiero następnego dnia znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Dayton małe miasteczko w stanie Ohio, które po pierwszym przejeździe nim ociekało sklepami i brakiem zombie. Wiedziałam, że martwi gdzieś tu są, ale jak na pierwsze zwiedzanie ich liczba była znikoma.
                Zajęliśmy dwa ogromne domy naprzeciwko siebie. Zostawiając Ashtona i Mię w wozie zaczęliśmy przygotowania.
                Chłopaki jakimś cudem sprawili, że woda znowu zaczęła płynąć w oby dwóch budynkach, a ja razem z Danielle i Mary zabezpieczyłyśmy sklep z sukniami dwie ulice dalej i sklep z garniturami na obrzeżach miasta.
                Postanowiliśmy, że dziś się bawimy do upadłego, a jutro o trzynastej wszyscy pięknie ubrani mają się stawić w kościele na końcu ulicy, przy której stoją nasze domu.
                Gdy sklepy zostały odpowiednio zabarykadowane, alkohol rozwieziony, a Ashton żegnał się z Mią, Danielle odciągnęła nas na bok.
                - Słuchajcie wiem, że jestem nowa w tej grupie i nie powinnam stawiać żadnych warunków, ale pomimo tego uważam, że jakieś zasady na ten wieczór trzeba ustalić - powiedziała brunetka ze zmieszaniem na twarzy.
                - Daj spokój - prychnął Shane, robiąc obrażoną minę.
                - Moim zdaniem to się przyda - poparł Danielle Calum - Nie mogą to być imprezy, które skończą się katastrofą.
                - Co proponujesz? – zapytałam, patrząc na nią z uwagą.
                - Jako, że jest to wieczór Mii i Ashtona pozwólmy im wypić ile chcą, ale w obu grupach powinna być przynajmniej jedna osoba w miarę trzeźwa, która będzie mogła ogarnąć resztę i wychodzimy wszyscy dopiero rano do kościoła albo gdy będzie to naprawdę potrzebne.
                - Pasuje - rzucił Michael.
                Każdy potwierdził, że się zgadza ze słowami Danielle, jedynie Shane postanowił dalej udawać obrażonego na cały świat. Dla niego impreza z zasadami to nie impreza.
                Rozeszliśmy się. Nasza trójka złapała Mię i zaczęła iść w stronę sklepu z sukniami, a chłopaki wpakowali się do samochodu i ruszyli na obrzeża miasta.
                Blondynka cały czas ekscytowała się tym wieczorem. Buzia jej się nie zamykała, a gdy temat zszedł na sukienki szczebiotała jak ptak.
                Było to dla mnie dosyć męczące zachowanie, bo wolałam ciszę i spokój, ale uznałam, że wytrzymam.
                Zatrzymałyśmy się przed naszym miejscem docelowym i uśmiechnęłam się sama do siebie, bo na dworze już się ściemniało, dzięki czemu wszystko wywrze na Mii odpowiedni zachwyt.
                Szyby zakleiłyśmy kartonami tak, aby żadne światło nie wypadało do środka ani nie wydostało się na zewnątrz.
                - Zapraszamy - szepnęłam blondynce na ucho, a ta, nie czekając na jakieś dodatkowe zachęty, wpadła do środka.
                Po chwili usłyszałam pisk i uznałam, że teraz możemy już wejść. Zastawiłam drzwi komodą tak, aby nikt nie dostał się do środka.
                Myślałam, że przy tak ograniczonych możliwościach nie uda nam się zrobić czegoś idealnego na taki wieczór, ale teraz uważam, że spisałyśmy się w stu procentach.
                Wszystkie suknie zebrałyśmy na trzech długich stojakach, tworząc z nich przy okazji zasłonę do prowizorycznej przebieralni. Resztę pustego sklepu odrodziłyśmy od sobie kolorowymi prześcieradłami. Na ladzie ustawiłyśmy cały alkohol, napoje i przekąski, które przypadły nam przy podziale. Sporą kanapę, którą znalazłyśmy na sklepie przeciągnęłyśmy naprzeciwko przymierzalni, a pod nią ułożyłyśmy kilkadziesiąt poduszek pozabieranych z okolicznych domów. Całość oświetliłyśmy najróżniejszymi świeczkami, które udało nam się znaleźć w pobliskich sklepach.
                Byłam z nas dumna.
                - I jak? - zapytała Mary, gdy Mia przez dłuższą chwilę stała w ciszy.
                - To jest wspaniałe! - krzyknęła i ze łzami w oczach rzuciła się na nas.
                - Jasne – rzuciłam, wyplątując się z uścisku - To, co? Zaczynamy imprezę?
                Dziewczyny pokiwały zgodnie głowami. Mia razem z Mary złapały pierwsze lepsze sukienki i znikły w przebieralni, Danielle rozsiadła się na kanapie, a ja zaczęłam rozlewać jakiegoś szampana do kubków. Podałam jeden brunetce i usiadłam koło niej, czekając, aż zobaczymy nasze modelki. Dziewczyny pokazały nam się w obfitych sukniach z dużą ilością tiulu i falban. Zaczęłam bić brawa, a Danielle wtórowała mi.
                Wieczór zaczął się rozkręcać. Polała się whisky, burbon, a nawet wódka. Trzeźwą osobą postanowiła zostać pomysłodawczyni zasad, czyli Danielle, która pomimo małej ilości wypitego alkoholu bawiła się równie dobrze, co my.
                Cały czas myślami odbiegałam od naszego wieczoru i zastanawiałam się, co robią chłopaki i czy nie wymyślili czegoś głupiego

XXX Luke XXX

Nie było możliwości, żeby ktokolwiek był w miarę trzeźwy. Shane zaplanował to. Zdobył jeszcze więcej alkoholu, nie mówiąc nic dziewczynom. Oby Jess nie dowiedziała się o tym, co o tym teraz robimy.
                Gdy tylko Shane rzucił hasłem "Hej! Zróbmy sobie polowanie!" wszyscy byliśmy pijani jak świnie. Oczywiście jak to osoby pijane zgodziliśmy się bez zawahania, zapominając całkowicie, co ustaliliśmy z dziewczynami.
                Teraz przemierzaliśmy niewielki lasek, rosnący w pobliżu obrzeży miasta, w poszukiwaniu martwych.
                Wszyscy ledwo staliśmy na nogach, ale mężnie ściskaliśmy w dłoniach pistolety. Ashton dowodził naszą grupą, ponieważ stwierdził, że to on musi zastrzelić pierwszego zombiaka, bo to będzie jego ostatni akt kawalerstwa.
Nagle, nie wiadomo skąd, przed nami pojawiło się trzech martwych. Nie zarejestrowałem tego jak szli w naszą stronę.
                Ash wycelował i strzelił do każdego po razie. Chybił. Jako, że przypadło na parę po jednym zombim, wszyscy razem rzuciliśmy się na nich.
                Calum przywalił kolbą pistoletu w twarz naszego martwego, a ja kopnąłem go w brzuch. Brunet wyciągnął nóż i wbił go w ramię zombiaka. Okazało się, że nie był on wystarczająco szybki, bo martwy złapał go za przedramię i pociągnął w swoją stronę. Cal krzyknął i wymierzył kolejny cios na oślep. Zombiak puścił, a chłopak upadł na zimie, tracąc równowagę. Wtedy ja strzeliłem do martwego, trafiając go w głowę.
                Rozejrzałem się dookoła i zauważyłem, że reszta też skończyła już ze swoimi w gorszym lub lepszym stanie.
                - Porwał mój garnitur – burknął niezadowolony Ashton, pokazując płytką ranę na żebrach, która była widoczna dzięki dziurze.
                - Teraz dziewczyny na pewno dowiedzą się, że nie dotrzymaliśmy umowy - jęknął Shane,  kręcąc głową.
                Mamy przejebane.

XXX

Prawie, że biegłyśmy ulicą, aby zdążyć na ślub. Miałyśmy małe opóźnienie. Zakładanie sukni Mii okazało się być trochę bardziej problematyczne niż myślałyśmy.
                W oddali już widziałyśmy kościół oraz nasz wóz.
                Zatrzymałyśmy się przed bramą i zaczęłyśmy poprawiać suknię panny młodej. Miałyśmy szczęście, że znalazła tą swoją wymarzoną i ten dzień będzie dla niej jeszcze bardziej niesamowity. Poprawiłyśmy także swoje sukienki, które były przeznaczone dla druhen, ale to akurat nie był problem.
                - Idziemy powiedzieć, że już jesteśmy - odezwała się Mary i pociągnęła Danielle w stronę drzwi.
Mia odwróciła się do mnie i spojrzała na mnie zaszklonymi oczami. Wiedziałam, że będzie płakać.
                - Jess, ty mnie poprowadzisz do ołtarza? – zapytała, spoglądając na kościół.
                - Ja to zrobię.
                Spojrzałam na Shane'a, który powolnym krokiem zmierzał w naszą stronę. Ubrany był w czarny garnitur i zwykłe trampki. Uśmiechnął się łobuzersko i stanął koło nas.
                Przytuliłam się do Mii, a następnie biorąc jej dłoń, podałam ją bratu. Pocałowałam Shane’a w policzek i ruszyłam do wejścia kościoła.
_______________________________________________________________________
HALO, HALO? POLICJA? PROSZĘ PRZYJECHAĆ NA BLOGGERA. BO OSZUSTWO.
Właśnie… Dodałam rozdział już WCZORAJ, ale coś nie poszło i wyskoczyło mi tylko, że opublikowany, a na blogu nic...

Jestem z siebie dumna! Jeden z najdłuższych rozdziałów i w dodatku jest całkiem, całkiem.



Kolejny rozdział jeszcze w ten weekend!

poniedziałek, 21 marca 2016

Rozdział 29 (Dzień 187)

            Otworzyłam oczy, a promienie słoneczne prawie, że mnie oślepiły. Niczego się nie nauczyłam po poprzednim razie. Już sobie wyobrażałam jak moje oczy wyglądają. Mętnoszare, niczym u zombie, przez co są bardziej podatne na bodźce. Ostatnim razem nie zwracałam uwagi ile ten efekt uboczny utrzymał się u mnie, ale teraz będę dokładnie to sprawdzać. 
            Z zamkniętymi oczami spróbowałam się podnieść, ale nie dałam rady. Nie była to wina spiętych mięśni tylko czegoś, co przygniatało moje nogi i brzuch. 
            - Trzymaj, skarbie.
            Usłyszałam cichy, zaspany głos Luke'a, a po chwili w mojej dłoni znalazły się okulary, a wnioskując po mojej obecnej sytuacji są przeciwsłoneczne. 
            Wcisnęłam je na nos i powoli uchyliłam powieki. Spojrzałam na blondyna, który leżał koło mnie na brzuchu bez koszulki, patrząc na mnie nieprzyciśniętym do poduszki okiem. Jego rany na plecach były opatrzone czystymi bandażami, za co prawdopodobnie będę musiała dziękować Mii. 
            - Jak się czujesz? –zapytał, zaciskając dłoń na mojej tali. 
            - Jak osoba, która przeszła zarażenie – westchnęłam, gładząc przedramię chłopaka - A ty? 
            - Jak osoba, która ma rozszarpane plecy - odpowiedział, a ja prychnęłam, co wywołało u niego cichy śmiech. 
            - Czy ty zawsze musisz oberwać najmocniej? 
            - Wiesz - zaczął i się uśmiechnął chytrze - Robię to specjalnie, bo ty chyba lubisz takich pokrzywdzonych. Gdyby nie to, że poznaliśmy się, gdy byłem ranny i poświęcałaś mi najwięcej uwagi to teraz nie leżałbym z tobą w jednym łóżku. 
            Zaśmiałam się, a on razem ze mną. Naprawdę ktoś mógłby tak sobie pomyśleć. Luke lubi zgrywać bohatera, przez co zazwyczaj jest najbardziej poszkodowany. 
            Wyślizgnęłam się spod blondyna i przyciągnęłam się. Kości zatrzeszczały, a mięśnie nieprzyjemnie się rozciągały. 
            - Ile byłam nieobecna? – zapytałam, stając na równe nogi, które zaczęły trzęść się jak galarety. 
            - Trzy dni – odpowiedział, idąc w moje ślady i powoli podnosząc się do pozycji siedzącej. 
            - No nie - jęknęłam - Dłużej niż poprzednim razem. 
            Ciężej było mi poruszać lewą nogą, więc podniosłam nogawkę dresów, w które ktoś musiał mnie przebrać i zauważyłam źle założony grupy usztywniacz, sięgający aż do kolana, a pod nim opatrzona rana po ugryzieniu. Nie powiem, ale byłam pod wrażeniem. Mia nie próżnowała przez te trzy dni. 
            Przeszłam przez pokój kilka razy, pozwalając moim mięśniom się rozgrzać, a następnie zarządziłam sobie kierunek parter. 
            Luke już czekał, aby zejść na dół, więc gdy tylko podeszłam do drzwi blondyn powoli podszedł do mnie i otworzył je przede mną. Posłałam mu uśmiech, wychodząc na korytarz. Na dole słychać było dźwięki porządnej krzątaniny. 
            - Co tam się dzieje? – zapytałam, unosząc jedną brew i patrząc przez ramię na Luke'a. 
            - Dziś jest planowany wyjazd w dalszą drogę - odpowiedział - Jeżeli byś się nie obudziła przenieślibyśmy cię do samochodu i w drogę. 
            Przyśpieszyłam kroku, chcąc zobaczyć jak wygląda finalizacja naszego pobytu tutaj. Przez trzy dni musieli przerobić busa i go zabezpieczyć, zapakować zapasy oraz przygotować się psychicznie, a także pożegnać Amelię i Nicka, których nie mogli nawet pochować. 
            Zeszłam po schodach, chwiejąc się przy każdym kroku. Będąc już prawie na parterze przede mną pojawił się Michael. 
            - Hej śpiąca królewno - powiedział i wziął mnie na ręce - Mam nadzieję, Lucky, że nie masz nic przeciwko, że zaniosę twoją dziewczynę do salony. 
            - Nic, a nic – odpowiedział, będąc gdzieś w połowie schodów. 
Michael zgodnie ze swoimi słowami zniósł mnie do salonu, gdzie przebywali pozostali i posadził na kanapie. Mia uśmiechnęła się do mnie szeroko, a siedzący koło niej Ashton obejmował ją ramieniem. Danielle w krótkich spodenkach, które odkrywały pobandażowane nogi i Calum rozłożyli się na fotelach. 
            - Dobrze, że już się obudziłaś - odezwał się Shane, które leżał z głową na udach Mary, siedzącej koło mnie. 
            - Dzięki braciszku - mruknęłam do niego, a on cicho się zaśmiał. 
            - Dobrze możemy zaczynać jeżeli i Luke już prawie do nas dotarł - powiedział Charlie, wchodząc do pokoju i siadając po turecku przy stoliku, rzucił na niego mapę – Ogólnie przed wyjazdem przydałoby się wymyślić nową trasę. Moim zdaniem jedźmy na żywioł, a jedynie omijajmy większe miast, gdzie mogą być duże stada martwych. 
            Nie wiem czemu, ale pomysł Charliego spodobał mi się. Nie ważne jak dokładnie zaplanowalibyśmy swoją drogę to i tak coś pójdzie nie tak, a w tej sytuacji nic nie ma prawa się schrzanić. 
            - Jestem za - rzuciłam, gdy Luke powoli rozsiadł się na miejscu obok mnie. 
            - A reszta? – zapytał, patrząc po pozostałych, a każdy po kolei pokiwał głową - W takim razie załatwione. Danielle czyń honory. 
            - Wiem, że to nie jest zbyt rozsądny pomysł wyjeżdżać, gdy niektórzy z nas jeszcze się nie pozbierali, ale... - tu przerwała i z westchnięciem spojrzała na mnie - Jess możesz zdjąć okulary? Strasznie mnie rozpraszają. 
            - Nie mogę – mruknęłam, zaciskając usta w cienką linię - Na tym polega moja bezbolesna obrona organizmu przed wirusem. Są skutki uboczne typu nadwrażliwość na światło. 
            - Niech ci będzie - powiedziała cicho – Kontynuując, musimy wyjechać, bo jeżeli będziemy czekać, aż wszyscy się pozbierają to nigdy nie wyruszamy, bo zawsze coś będzie się dziać. 
            - Wydaje mi się - powiedziała Shane, podnosząc się gwałtownie do pozycji siedzącej i opierając łokcie na kolanach, zaplótł dłonie - Że nikt nie ma nic przeciwko wyjazdowi. 
            - Chyba masz rację - uśmiechnęła się dziewczyna - To co? W drogę? 

XXX

            Myślałam, że chłopakom nie uda się przebić poprzedniego wozu i jego wnętrza. Myliłam się. Jak się okazało Charlie studiował mechanikę i to głównie on poprowadził całą przeróbkę busa. Samochód był teraz odporny na zewnątrz i wygodny dla nas wewnątrz. 
            Większość bagaży i mniej ważnych zapasów znalazło się w specjalnie zamontowanym na dachu bagażniku. Okna boczne zostały zakratowane, więc nawet wybita szyba nie była dla nas straszna. Najbardziej zachwycało mnie to, co oni zrobili w środku. Fotele zostały zmienione w czteroosobowe łóżko na końcu busa, a pod nie wsunęli najważniejsze rzeczy, które powinniśmy mieć w razie potrzeby przy sobie. Była też kanapa i to kanapę z mojego domu. Chłopaki przywieźli ją z naszego starego wozu i wystawili na wzór poprzedniego ustawienia. Całą podłogę wyłożyli dwoma warstwami materacy. Wnętrze zostało oświetlone lampkami choinkowymi, bo tutaj też postanowili podłączyć rozgałęziacz. 
Już uwielbiałam ten samochód. 
            Leżałam na kanapie oparta o bok Luke'a. Czułam się cudownie, będąc znów w drodze. Wóz podskakujący na każdym wertepie, dokładne sprawdzanie map, sypanie na materacach i kłócenie się o miejsce pasażera koło kierowcy. Tęskniłam za tym. Zauważyłam także, że reszta też odetchnęła tuż po oddaleniu się od domu. Danielle, Charlie i Mary, bo zostawili za sobą smutne wspomnienia, a my, bo znów ruszyliśmy dalej. 
            Jeżeli podróż sprawie nam tyle przyjemności to jak zaaklimatyzujemy się w Portland? 
            Mam coraz gorsze wrażenie, że nie będziemy potrafili sobie poradzić z innymi ludźmi.
______________________________________________________________________

Rozdział do chrzanu. Ostatnio brakuje mi weny, ale postawiłam sobie za punkt honoru, że będę dodawać rozdziały w miarę regularnie.
Obiecuję, że kolejne będą lepsze. Następny rozdział 01.04-03.04 z możliwym jednodniowym opóźnieniem.

Z tego miejsca chciałabym Wam wszystkim życzyć radosnych, ciepłych i rodzinnych świąt. Objadajcie się do woli przy wielkanocnym stole! :)

Także dziękuję, że jesteście i czytacie mojego bloga. Każdy czytelnik jest dla mnie ogromną motywacją!!!